Taksówkarskie sitwy rządzą Trójmiastem. "Jest strach o najbliższych i dobytek"
Po latach może nam się wydawać, że czasy, w których o korzystaniu z najlepszych postojów decydowała silna grupa kolegów, ewentualnie siekiera – przeszły do historii. Nic bardziej mylnego: co prawda relacje między konkurentami są bardziej cywilizowane, ale tylko dlatego, że przeciwnicy okopali się na zdobytych pozycjach i cenią sobie spokój.
– Konflikty to smutna codzienność – pisał „pan Daniel”, jak opisuje autora trojmiasto.pl. – Miasto jest podzielone na nieformalne strefy, gdzie mogą stawać poszczególni taksówkarze. Większość „dobrych” miejsc, gdzie można najwięcej zarobić, zajęły tzw. „berety”, czyli taksówkarze nie jeżdżący w żadnej korporacji – opisywał czytelnik.
Wszyscy się znają
Kto wchodzi „beretom” w paradę (ale też innym korporacjom, które zdążyły zagnieździć się na danym terenie), ten ryzykuje szarpaninę lub uszkodzenie pojazdu, a wzywanie policji jest bezcelowe: postępowanie najpierw się wlecze, a w końcu jest umarzane. – Samo zgłoszenie też może powodować problemy, bo mimo że w Gdańsku wydanych jest kilka tysięcy licencji, to aktywnie jeżdżących taksówkarzy jest nie więcej niż tysiąc – kwituje pan Daniel.
Innymi słowy, wszyscy się znają. – Agresorzy wiedzą, gdzie inni parkują, gdzie kto mieszka, jaką ma rodzinę, dzieci etc. Strach przed ewentualnymi konsekwencjami i troska o swoich najbliższych i swój dobytek powoduje, że taka osoba dwa razy się zastanowi, czy pójść z tym na policję i wszczynać postępowanie – podkreśla nadawca listu.
By uniknąć niektórych nowych przepisów uchwalonych dla Gdańska przez lokalne władze, część taksówkarzy zarejestrowała się w miejscowościach ościennych. – Jako kierowca posiadający gdańską licencję nie mam najmniejszych szans, by stanąć na dobrym miejscu – pisze pan Daniel. – Największym zagrożeniem, z jakim się borykamy, nie jest ani nielegalny przewóz osób, ani agresywni pasażerowie, ale właśnie taksówkarze, którzy nieformalnie podzielili miasto – dodaje.