Narodowy jacht stoi, załoga lata do Stanów i z powrotem. To naprawdę jest wizytówka Polski

Konrad Bagiński
Skomplikowany przyrząd służący do pływania” - jak określił jacht “I love Poland” jego kapitan - okazał się bardziej skomplikowany, niż przypuszczano. 22 kwietnia złamał maszt i musiał zacumować w amerykańskim porcie. Stoi tam do dzisiaj, a załoga zamiast ścigać się na regatach, ciuła punkty lojalnościowe w liniach lotniczych.
Jacht Polskiej Fundacji Narodowej miał być chlubą Polski, od 3 miesięcy stoi w porcie w USA Polska Fundacja Narodowa / Twitter
Jacht miał być wizytówką Polski na świecie. I w sumie można zaryzykować twierdzenie, że tak się właśnie stało. Stoi w porcie, miał wymieniony maszt, ale trzeba go ponownie zdemontować i zamontować, bo ktoś nie dopilnował formalności. Przez to nasz biało-czerwony jacht nie zdążył na prestiżowe regaty. A załoga najpierw wróciła do Polski, potem znowu poleciała do Stanów, a następnie znowu wróciła. Losy jachtu kupionego za pieniądze państwowych spółek przez Polską Fundację Narodową byłyby zagadką, gdyby nie dociekliwość amerykańskiego korespondenta radia RMF, Pawła Żuchowskiego. Co jakiś czas odwiedza on port, w którym stoi jacht i zbiera informacje.


Żagle w dół
Aktualny stan podróży dookoła świata przedstawia się żałośnie. To miała być efektowna promocja pod władaniem "dobrej zmiany". Tymczasem najłagodniejsze określenie to "piękna katastrofa". Jacht "I love Poland" miał rozsławiać nasz kraj na całym świecie. Stało się inaczej – sławi naszą nieudolność w porcie na Rhode Island, a Polska Fundacja Narodowa profilaktycznie nie informuje o jego stanie.

22 kwietnia na jachcie złamał się maszt, przy okazji pokiereszował burty. Nie wiadomo, czy to czyjaś wina, czy przypadek losowy. Po tym zdarzeniu “I love Poland” trafił do amerykańskiego portu. Było jasne, że wymiana masztu i łatanie poszycia to nie wymiana oleju i musi trochę potrwać. I nawet się udało - prawie.

Paweł Żuchowski pisze, że maszt został zamontowany, a na Rhode Island ściągnięto ponownie załogę - która wcześniej nie miała w porcie nic do roboty. Okazało się jednak, że nikt nie zrobił badań stanu nowego masztu, tego zaś wymaga ubezpieczyciel. Firma chce mieć pewność, że nowy maszt nie ma wad lub uszkodzeń, które mogłyby być przyczyną kolejnej awarii.

Maszt trzeba zdemontować, prześwietlić w specjalistycznej firmie, a następnie ponownie zamontować. Nie jest to prosta i szybka sprawa, więc część załogi znowu wróciła do Polski.

W efekcie jacht stoi w porcie już trzeci miesiąc i nie weźmie udziału w prestiżowym Fastnet Race - jednym z najsłynniejszych wyścigów morskich świata. Tymczasem Polska Fundacja Narodowa spiera się na Twitterze z Żuchowskim o to, kiedy wysłał im maila z pytaniami i próbuje dyskredytować jego informatorów. Czyli osoby, dzięki którym w ogóle wiemy o tym, że jacht ma złamany maszt i stoi w porcie. Gdyby nie ich informacje, prawdopodobnie sprawa w ogóle nie byłaby wyjaśniona. O złamanym maszcie dowiedzieliśmy się 3 tygodnie po zdarzeniu.

Okazuje się, że na razie załoga pechowego jachtu więcej się nalatała, niż napływała. Jedyną korzyścią jest fakt, że z pewnością uzbierali trochę punktów lojalnościowych w liniach lotniczych.