Polacy uwielbiają spędzać tam wakacje. Za kilkadziesiąt lat te miejsca mogą zniknąć z mapy

Mateusz Czerniak
Wakacje na Helu, w Gdańsku, czy na Żuławach, to dla wielu Polaków coroczny rytuał. Mimo że Bałtyk nie jest najcieplejszy i najbardziej przyjazny turystom, to nadmorskim okolicom nie można odmówić szczególnego uroku i klimatu. Ale co, jeśli te miejsca w przyszłości po prostu… wyparują?
Taki widok na Helu może być za kilkadziesiąt lat tylko wspomnieniem. Polskie wybrzeże jest zagrożone przez zmiany klimatyczne. Fot. Michał Ryniak / Agencja Gazeta


A właściwie chodzi o dokładnie przeciwny rodzaj zniknięcia – zatopienie. Według najnowszego raportu naukowców z Polskiej Akademii Nauk (PAN) w ciągu najbliższych 100 lat podnoszenie się poziomu morza może spowodować przynajmniej częściowe zatopienie m.in. Żuław, Półwyspu Helskiego i starej części Gdańska.


Dlaczego? Przyczyną są zmiany klimatu.

Ostrzeżenie PAN

– W razie niepowodzenia w redukcjach emisji [gazów cieplarnianych – przyp. red.], w być może już bliskiej perspektywie historycznej trzeba będzie zmierzyć się z problemem stopniowej utraty infrastruktury w obecnej strefie przybrzeżnej i przygotować się na postępujące zalewanie coraz większej powierzchni lądu – możemy przeczytać w raporcie zespołu doradczego ds. kryzysu klimatycznego przy prezesie PAN.

A to oznacza znalezienie się pod wodą terenu wielu nadmorskich miejscowości, czyli ogromne koszty dla infrastruktury, przymusową zmianę zamieszkania wielu ludzi oraz ogromne straty dla turystyki.

Niestety nie ma wyliczeń, które pokazują, jak duże koszty z tego tytułu może ponieść sama Polska, ale potencjalne straty dla całego świata zostały oszacowane przez Brytyjskie Centrum Oceanograficzne. Według tej organizacji światowe gospodarki ze względu na podniesienie poziomu mórz mogą już przed 2100 r. ponosić stratę w wysokości… 14 bilionów dolarów rocznie (tak, 14-stka i dwanaście zer!).

Przed Polską dużo do zrobienia

Co trzeba w takim razie zrobić, żeby spróbować ocalić polskie wybrzeże?

– Wymaga to dostosowania (podwyższenia) infrastruktury portowej, jak i wałów przeciwpowodziowych w ujściowych odcinkach rzek. Powinno to być robione już teraz przy okazji remontów tejże infrastruktury, a najczęściej niestety tak nie jest – mówi nam o działaniach, jakie powinny podjąć polskie władze prof. dr hab. Jacek Piskozub, przewodniczący Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk.

Dodatkowo według eksperta "jeszcze w tym wieku powinny zostać zbudowane wrota powodziowe w ujściach rzek, szczególnie uchodzących w miejscowościach portowych".

Naukowiec zauważa, że tego typu rozwiązania inżynierskie i prawne stosowane są np. w Holandii czy Niemczech. W Holandii we wrota powodziowe wyposażono ujścia nawet dużych rzek, jak szeroka na 210 m ruchoma zapora Maeslantkering w wejściu do portu rotterdamskiego.

Natomiast w Niemczech umacnia się wały powodziowe i podwyższa wydmy wzdłuż setek kilometrów wybrzeża, aby przygotować je na wzrost poziomu morza spodziewany w tym stuleciu. Jego prognozy bierze się także pod uwagę w planowaniu przestrzennym, nie pozwalając na zabudowę terenów zagrożonych.

Czytaj także: Myślisz, że śnieg to dowód, że globalne ocieplenie to bujda? To lepiej to przeczytaj

Zatrzymanie emisji koniecznym warunkiem

Jednak tego rodzaju rozwiązania to leczenie objawów, a nie przyczyny tego i wielu innych problemów – globalnego ocieplenia. Absolutnie kluczowym i jedynym wyjściem jest zatrzymanie tego procesu na maksymalnie 1,5-2 stopniach Celsjusza w stosunku do poziomu przed epoką industrialną.

To oczywiście kwestia, którą zmienić może tylko międzynarodowa współpraca państw, taka jak np. Porozumienie Paryskie. W jego skład wchodzi ok. 190 krajów, w tym kraje UE. Zobowiązuje ono swoich sygnatariuszy do osiągnięcia neutralności klimatycznej do 2050 roku.

Niedawno do porozumienia ponownie dołączyły Stany Zjednoczone, które wystąpiły z niego za kadencji byłego prezydenta Donalda Trumpa. Powrót był jedną z pierwszych decyzji po objęciu urzędu przez Joego Bidena.

Czy porozumienie wystarczy?

To oczywiście nie jest pewne. Kluczowe będzie również to, jak zachowają się inni najwięksi emitenci, tacy jak Chiny czy Indie.

Trzeba jednak zaznaczyć, że biorąc pod uwagę zarówno emisje CO2 na jednego mieszkańca, jak i emisje historyczne, czyli całość emisji w historii danego kraju, winą za obecny stan rzeczy trzeba zdecydowanie w największym stopniu obarczyć Europę i USA. Sama Unia Europejska stara się zaostrzać swoje cele dotyczące jak najwcześniejszej redukcji emisji gazów cieplarnianych

Niepohamowane dalsze emisje i postępujące ocieplenie miałoby bowiem bardzo poważne skutki nie tylko w postaci podniesienia poziomu mórz. Niektóre z innych konsekwencji przy przekroczeniu dwustopniowego ocieplenia wydają się wręcz przerażające.

Czytaj także: Polacy ugotują się we własnych domach. Nie jesteśmy przygotowani na piekielne temperatury

Piekło na Ziemi

O skutkach ocieplenia możemy przeczytać m.in. na portalu "Nauka o Klimacie" gromadzącym zweryfikowaną wiedzę naukową na temat zmian klimatu.

W świecie cieplejszym o 1,5 stopnia czeka nas m.in. utrata prawie wszystkich raf koralowych na Ziemi oraz niedobory wody na wrażliwych terenach, takich jak Australia, rejon Morza Śródziemnego, czy Brazylia.

Ocieplenie o 2 stopnie to np. częstsze, śmiercionośne dla ludzi oraz destrukcyjne dla rolnictwa fale upałów, masowe wymieranie gatunków i jedna trzecia ludności na świecie zagrożona niedoborem energii, wody lub żywności.

4 stopnie wzrostu to setki milionów ludzi zagrożonych przez wzrost poziomu morza, coroczne upały tak dotkliwe, że normalnie zdarzałyby się raz na 740 lat i ryzyko konfliktów zbrojnych związanych z masowymi migracjami z południowej części świata na północ.

Ocieplenie powyżej 4 stopni to, jak pisze "Nauka o Klimacie", "scenariusz, w którym destabilizujemy klimat naszej planety w skali i tempie bez precedensu w znanej nam geologicznej historii Ziemi".