Ponad 107 miliardów złotych – tyle wyniosła ubiegłoroczna wartość polskiego rynku zamówień publicznych, czyli dużych zakupów towarów i usług przez instytucje publiczne, administrację samorządową czy przedsiębiorstwa państwowe i samorządowe. Jeśli wierzyć obietnicom rządu, ten rynek miałby wkrótce stanąć otworem przed firmami oferującymi innowacyjne rozwiązania. Zasady dostępu miałaby określić nowa ustawa Prawo zamówień publicznych, nad którą pracuje aż trzech wiceministrów z resortu wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Dla polskich start-upów mógłby to być potężny impuls rozwoju.
– W Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju nowe Prawo zamówień publicznych jest elementem szerszej koncepcji, zgodnie z którą państwo jest nie tylko inwestorem, ale też „inwestorem inteligentnym” – tłumaczył koncepcję zmian wicepremier Morawiecki, informując o rozpoczęciu prac nad nową ustawą. – Powołaliśmy specjalny zespół, który przygotuje nową ustawę. Jego pracami pokieruje trzech wiceministrów rozwoju, odpowiedzialnych za kluczowe z punktu widzenia zamówień obszary, oraz prezes Urzędu Zamówień Publicznych Małgorzata Stręciwilk – dodawał.
W wizji ministerstwa rozwoju nowa ustawa miałaby nie tylko uporządkować i uprościć procedury, ale też „wprowadzać zmiany zachęcające do korzystania z innowacyjnych rozwiązań” czy „zwiększyć udział małych i średnich firm w zamówieniach”.
– Rzeczywiście, Prawo zamówień publicznych było już w ostatnich latach tyle razy nowelizowane i zmieniane, że nie ma sensu robić kolejnej nowelizacji. Trzeba napisać nową ustawę – potwierdza w rozmowie z INN:Poland Marek Kowalski, ekspert Konfederacji Lewiatan. – Widzę nie tyle możliwość, ile konieczność wprowadzenia do niej nowych zapisów, promujących to, o czym polskie władze od dawna mówią: większą rolę innowacyjnych firm, a także skłonienie do większego zaangażowania w system małych i średnich przedsiębiorstw – mówi nam Tomasz Kowalczyk z funduszu HardGamma Ventures. – Żeby nie skończyło się na tym, że start-up jest zaledwie podwykonawcą przy teoretycznie zaawansowanych usługach, gdzie rola takiej firmy sprowadza się do – co najwyżej – informatycznego development, natomiast w efekcie nie powstaje żaden innowacyjny produkt czy technologia – kwituje.
Rynek zacznie szukać alternatyw
Łatwo nie będzie. W zeszłym roku rynek zamówień publicznych zastygł w oczekiwaniu na ruchy rządu – stąd wartość rynku sięgnęła 107,4 mld zł, co oznaczało olbrzymi spadek w porównaniu do lat poprzednich, kiedy potrafiła sięgnąć 144 mld zł. Co gorsza, dodatkowo oczekiwania cenowe zamawiających zaczynają się kompletnie rozjeżdżać w stosunku do tego, co mają do zaoferowania wykonawcy.
Pierwszy przykład z brzegu: w Koszalinie remont chodników wyceniono na 3,5 mln złotych, a firma, która się zgłosiła, wyceniła swoją pracę na 7 mln złotych. Takich sytuacji zaczęło się w ostatnich miesiącach mnożyć na potęgę. – Nie powiedziałbym, że jest to co dziesiąty przetarg w Polsce, na razie może co setny – mówi nam ekspert Lewiatana. – Ale nie ma wątpliwości, że zamawiający przyzwyczaili się do kalkulowania wartości przetargów na bazie wcześniejszych wycen i wskaźników – dodaje.
A te diametralnie się zmieniły, zwłaszcza wskutek ubiegłorocznej „małej nowelizacji” ustawy Pzp. W wizji resortu rozwoju miała ona zmienić dwa aspekty zamówień publicznych – po pierwsze, zwiększyć znaczenie pozacenowych kryteriów ofert (przekleństwem rynku przetargów było to, że zwykle zamawiający decydowali się po prostu na najtańszą ofertę, nie deliberując już na temat jakości – czy innowacyjności – kupowanych produktów czy usług). Po drugie, nowelizacja miała też powiązać rynek zamówień publicznych z prawem pracy, promując tych wykonawców, którzy zatrudniają pracowników na umowę o pracę. Swoje dołożyło też oskładkowanie umów cywilnoprawnych. Innymi słowy: koszty firm wzrosły, a instytucje publiczne jeszcze tej zmiany nie uwzględniają w swoich kosztorysach.
Z perspektywy Marka Kowalskiego, to paradoksalnie dobry sygnał dla firm tworzących innowacyjne rozwiązania. – Do tej pory zamawiający mogli po prostu tanio najmować siłę roboczą, teraz będą chętniej zastanawiać się nad zakupem hardware czy robotyzacją niektórych usług – podkreśla. – Zaczyna się opłacać szukanie mniej oczywistych alternatyw – dodaje.
Awersja do ryzyka
Czy jest zatem szansa, że start-upy – a przynajmniej te z wiedzą o prowadzeniu biznesu i jakimś rynkowym doświadczeniem – ruszą po pieniądze z zamówień publicznych? – Podejrzewam, że bardziej jako podwykonawcy niż wykonawcy – zastrzega Kowalski. – Spodziewam się też, że przede wszystkim będą starać się o kontrakty poniżej progu stosowania ustawy – dorzuca. Próg stosowania Pzp to dziś kwota 30 tysięcy euro, czyli jakichś 130 tysięcy złotych. Rzeczywiście, znaczna część tego, co start-upy mają do zaoferowania, lokuje się poniżej tej kwoty.
Z drugiej strony, można sobie wyobrazić firmy, zwłaszcza tworzące innowacyjny hardware, które mogłyby chcieć rozwinąć się w oparciu o zamówienia publiczne. Wyobraźmy sobie choćby firmę, która zajmuje się robotyzacją i proponuje miastom innowacyjny, oparty na robotyce, system sprzątania ulic. Firma sprzedaje swój system w jednym mieście, wzmocniona pieniędzmi z kontraktu próbuje sił w kolejnych – i na tym buduje swoją finansową pozycję.
– Niewątpliwie, to możliwy scenariusz – potwierdza w rozmowie z INN:Poland Marek Kapturkiewicz współzałożyciel i partner funduszu Innovation Nest. – Aczkolwiek każdy start-up i każde przedsiębiorstwo szuka zdywersyfikowanych źródeł przychodów: nie tylko od klientów, na dodatek tutaj związanych jeszcze innymi regulacjami prawnymi – kwituje. – Są firmy, które na etapie skalowania będą wchodzić w relacje z podmiotami publicznymi – uzupełnia Kowalczyk. Ale start-upu, który by w Polsce wygrał jakiś przetarg, żaden z naszych rozmówców nie jest w stanie wymienić. – Na pewno są podmioty, które próbują wchodzić poniżej Pzp. Możliwość rozwoju poprzez udział w przetargach oczywiście istnieje, ale w przypadku firm technologicznych zasoby finansowe trzeba zwiększyć już przed przetargiem, a nie w oparciu o przetarg. I tu znów pojawia się miejsce dla inwestorów. Żeby realizować umowy, startować do kolejnych, a zwykle to dwa-trzy takie postępowania jednocześnie, potrzeba wsparcia – dodaje.
W tej chwili jednak rzeczywistość skrzeczy. – Start-upom ciężko jest przebijać się przez wymogi związane z Pzp – tłumaczy ekspert HardGamma Ventures. – To zarówno kwestia procedur, jak i awersji do ryzyka po stronie zamawiających, w tym przypadku wyjątkowo dużej. Wiadomo, że współpraca ze start-upami to większe ryzyko: to kwestia zdolności operacyjnych, gwarancji finansowych, obojętności instytucji finansowych w stosunku do potencjału biznesowego start-upów – wylicza. Zresztą, te „uprzedzenia” mają swoje uzasadnienie: eksperci przyznają, że polskim start-upowcom nierzadko brak doświadczenia i wiedzy biznesowej koniecznej do walki w przetargach.
Otwarte drzwi
Z drugiej strony, są miejsca, gdzie niemożliwe staje się możliwe. W Stanach zdarzają się na szczeblu lokalnym wręcz wymogi powierzania niektórych kontraktów małym firmom o dużym potencjale technologicznym. Tam start-upy pracujące na potrzeby instytucji publicznych nie są niczym nadzwyczajnym. Takie nastawienie jest wyraźnie widoczne w Europie Zachodniej, w deklaracjach powoli zaczyna być też widoczne w Polsce.
– Generalnie, w instytucjach i przedsiębiorstwach publicznych w Polsce pojawił się taki trend czy podejście, że nie wszystko da się zrobić w oparciu o własne zasoby i R+D – mówi Marek Kapturkiewicz. – W dobie „przemysłu 4.0” otwartość na rozwiązania zewnętrzne jest normalna, a współpraca dużej firmy, która ma potencjał, z małą, która ma zaawansowaną i unikalną technologie, nikogo nie dziwi. Przy czym opieranie swojego modelu biznesowego wyłącznie na wygrywaniu przetargów nie wydaje się najbezpieczniejszym sposobem budowania stabilnego biznesu – ostrzega.
Koniec końców decyduje jednak stan konta. – Start-up to biznes, jak każdy inny. Powinien generować przychody, a środki inwestorskie co do zasady powinny służyć rozwijaniu nowych produktów, które mają duże szanse na rynku, albo do zwiększania potencjału i międzynarodowego skalowania – mówi Tomasz Kowalczyk. W praktyce zdarza się, że inwestorzy wydają pieniądze na to, by firma mogła podtrzymywać działanie. Jeżeli zatem ktoś znajdzie sposób, żeby zwyciężać na nowym „proinnowacyjnym” rynku zamówień publicznych, to tylko temu przyklasnąć.