
Historia Mirosława Zajdla tłumaczy, dlaczego polska nauka jest i pozostanie prowincjonalnym grajdołkiem. Jeszcze kilka lat temu czytając o tym, że ówczesny doktorant krakowskiej AGH zdobył studenckiego Nobla 2010 (tj. został oficjalnie najlepszym studentem w Polsce), moglibyśmy pomyśleć, że to tacy jak on będą wkrótce budować prestiż polskiej nauki. Zajdel wszedł w środowisko z głową pełną ideałów, dostawał stypendia od ministra nauki, prowadził samodzielne badania nt. modelowania i symulacji zachowań tłumu w sytuacjach zagrożenia – jak znalazł na zbliżające się wtedy Mistrzostwa Europy w Polsce i na Ukrainie. Dzisiaj nie zostało z tego dosłownie nic. Polak został pokonany przez zmurszały akademicki system. Zraziło go kolesiostwo, debaty nad wsobnymi, środowiskowymi tematami i hamowanie jego kariery przez mniej ambitnych kolegów.
Dziekan pouczył za kulisami, aby tak więcej nie robić. To wszystko.
Skupienie tego środowiska na własnych, czasami dość wydumanych, problemach. Niedawno mój znajomy opowiadał, że dostał zaproszenie na prelekcję. W zaproszeniu była notka informacyjna, a w niej podany wydział, który ów prelegent skończył. Wybuchła wielka dyskusja. Okazało się, że wydział w tak zwanym międzyczasie podzielił się na dwa inne, a w notatce podany był tylko jeden. Tylko jeśli ma się mnóstwo wolnego czasu i nie zajmuje się niczym konkretnym, można rozdmuchiwać dyskusję nad tak szalenie mało istotnym dla całej sprawy szczegółem.
