
Rozmawia a to o systemie parowym napędzenia dawnych statków, a to o tym jak rozwiązał problem techniczny w jednym z projektów. Z technicznego języka, jakim Choreń konferuje, można momentami niewiele zrozumieć, ale niewątpliwie robi to wrażenie na zebranych gościach.
Jest trudnym partnerem do rozmowy. Nie lub się chwalić. Raczej konkretny, można by rzecz -typowy inżynier technokrata. Polski „ojciec żaglowców” sporadycznie rozmawia z dziennikarzami, a strona jego Biura Projektowego Choreń Design&Consulting jest niemal ascetyczna.
Nazwijmy to delikatnie, mam krytyczny stosunek do przekształceń własnościowych w tamtym czasie. Założyłem firmę, bo po prostu trzeba było jakoś zarabiać na chleb.
O tym, że jego losy będą związane z morzem, wiedział już w szkole. Z niecierpliwością siedział w ławce i czekał na dzwonek, żeby pobiec do kiosku. Raz w miesiącu kupował i pochłaniał wszystko, co zamieściła na swoich łamach redakcja miesięcznika „Morze”. Rozwiązywał konkursy, wypełniał kupony, pisał listy. W końcu udało się i wygrał konkurs, który uprawniał go do odbycia dwutygodniowego rejsu po Bałtyku. To ostatecznie przypieczętowało jego los. Neptun namaścił go swoją boską ręką.
Podczas rejsu dochodzi do incydentu, który ma wpływ na działalność przyszłego konstruktora. Łamie się maszt. – Wtedy zrozumiałem, jak ważne jest zapewnienie przez konstruktora bezpieczeństwa załogi – wyjaśnia. Kiedy pytam, jak zmieniła się przez lata jego praca, odpowiedź ma prostą: – Kiedyś ograniczała mnie fantazja, dzisiaj przepisy.
Napisz do autora: dariusz.rembelski@innpoland.pl