Sztuka? Oczywiście, jest ważna. Ale dziś artysta musi być – kto wie, może przede wszystkim? – biznesmenem. Z Aleksandrą Karpowicz spotykamy się w Members Room w londyńskim Tate Modern. Trudno o bardziej symboliczne miejsce – połączenie galerii sztuki z prężnie działającym przedsiębiorstwem.
Z tarasu kawiarni dostępnej tylko dla członków tej galerii sztuki nowoczesnej roztacza się zapierająca dech w piersiach panorama północnego brzegu Tamizy. Rozmawiamy z polską artystką-fotografką, która podbiła Londyn. Jej prace kupują najbardziej znani kolekcjonerzy sztuki. Najmniejsze odbitki swoich zdjęć sprzedaje za 600 funtów. Duży kolaż to już 10 000 funtów. W Polsce… pracowała w ministerstwie.
Aleksandra Karpowicz to kobieta sukcesu, twardo stąpa po ziemi. Social media uznaje za równie ważny składnik sukcesu, co i talent artystyczny. Zarządza więc kontami na Instagramie, Facebooku, Snapchacie i Twitterze – nie dla przyjemności czy pielęgnowania przyjaźni. Treści są zaplanowane i nie ma miejsca na spontaniczne działanie. "Karpowicz" to marka.
Fotografów, którzy próbują tworzyć sztukę w Londynie są tysiące. Ty żyjesz ze sztuki, ale wiem, że nie zawsze było tak różowo…
Tak. Po dwóch latach robienia zdjęć na imprezach stwierdziłam, że to jest tragiczna branża. Nie ma w tym biznesie pieniędzy, nie ma szacunku. Każdy myśli, że jest fotografem, bo ma aparat w telefonie. Bardzo mnie to zniechęciło. Miałam takie momenty, że wyrywałam sobie włosy z głowy myśląc „co ja zrobiłam?”, mogłam przecież kontynuować to, co robiłam w Polsce i zarabiałabym znacznie lepiej, mogłabym robić karierę, wydawało mi się, że utknęłam.
A co robiłaś w Warszawie?
W Polsce pracowałam w ministerstwie, byłam w radzie nadzorczej spółki Skarbu Państwa.
Przyjechałaś tu już jako ukształtowana artystka?
Absolutnie nie. Pięć lat temu przyjechałam tu za głosem serca. Dopiero w Londynie postanowiłam zmienić moją karierę. Kiedy jeszcze mieszkałam w Warszawie, już gdzieś z tyłu głowy myślałam o robieniu zdjęć, ale nie miałam odwagi rzucić pracy i pójść na studia fotograficzne. Całe szczęście, że tego nie zrobiłam. Nie miałam pojęcia o funkcjonowaniu rynku.
W Londynie też tego nie wiedziałaś…
Kiedy przyjechałam, znałam tylko język. Nie miałam żadnych kontaktów, nikogo tu nie znałam. Londyn jest łatwy do poznawania ludzi, ale ciężki do znalezienia przyjaciół. Będąc tutaj, postanowiłam spróbować fotografii. Nie wiedziałam, czy się uda, ale chciałam móc na łożu śmierci powiedzieć, że spróbowałam.
Londyn jest bardzo drogi. Z czego żyłaś na początku?
Miałam jeszcze odłożone oszczędności, które zainwestowałam w kupienie aparatu i roczny kurs fotograficzny w University of the Arts. Dostałam dyplom z wyróżnieniem, a już na studiach zaczęłam pracować jako freelancerka. Miałam zlecenia przy okazji olimpiady i paraolimpiady. Robiłam też fotorelacje z różnych wydarzeń, później portrety.
Jak nadszedł przełom?
Odezwała się do mnie mała galeria, która gdzieś w sieci widziała zdjęcia, które robiłam dla siebie. Zaproponowali, że będą mnie reprezentować. I wtedy podjęłam decyzję, żeby spróbować zająć się fine-art. Ważniejsza niż ta opieka była odwaga, którą zyskałam. Zawsze chciałam robić sztukę. Ale tak naprawdę okazało się, że muszę nauczyć się biznesu. Zawsze byłam blisko sztuki. Bo czym innym jest pójście do galerii i obejrzenie obrazu, a czym innym zrozumienie, na czym polega przemysł artystyczny.
Więc na czym polega?
Jest mnóstwo skomplikowanych reguł, zależności, których nie ma w innym biznesie. Te zasady nie są jasne. Nie wiadomo, kto jest kim, na co ma wpływ. Musiałam się tego nauczyć, zresztą jeszcze wszystkiego nie wiem. Ale jak zaczęłam się pokazywać w odpowiednich miejscach, to z poziomu artysty zupełnie nieznanego, przeskoczyłam do etapu, gdzie zostałam zaproszona na Art Fairs, największe targi sztuki współczesnej w Wielkiej Brytanii. Moje prace w ciągu czterech dni obejrzało 30 tysięcy ludzi.
Czy możliwa byłaby taka kariera w Polsce?
Nie widzę szans, żeby to robić w Polsce, ale nie widzę tego też nigdzie indziej. To nie o to chodzi, że Polska jest zacofana, jest taka, jak wiele innych miejsc. Ale w sztuce komercyjne znaczenie ma tylko Londyn i Nowy Jork. Nawet Paryż niespecjalnie się liczy.
Aleksandra Karpowicz jest polską artystką mieszkającą i pracującą w Londynie. Jest podwójną laureatką nagrody w National Open Art Competition UK . Wybrana jako TOP5 kobiet w sztuce w Women of the Future Awards. Aleksandra jest również założycielką LoVArts - London Visual Arts, platformy networkingowo-promocyjnej dla artystów wizualnych w Londynie.
Let's Talk About Sex jest psychologicznym eksperymentem, w którym uczestnicy maja za zadanie przedstawienie emocji związanych z seksem. Projekt jest inspirowany badaniami naukowymi w dziedzinie seksualności ludzi, głównie badaniami Alfreda Kinsey’a. Wśród pierwszych 100 uczestników projektu znalazły się osoby w grupie wiekowej 18-76, reprezentujące różne rasy i kultury. Czytaj więcej
Co jest specyficznego w tych miastach, czego nie ma w Polsce?
Podejście, które dopiero się pojawia: że sztuka jest inwestycją. Są ludzie, którzy żyją tylko i wyłącznie z handlu pracami artystów. To jest jak granie w ruletkę. Na przykład do mojego kolegi, kiedy kończył uczelnię Central Saint Martins, przyszedł kolekcjoner i kupił wszystkie dotychczasowe prace dziesięciu studentów. Wiedział, że tylko jeden z nich za dziesięć lat będzie odnosił sukcesy, będzie coś wart. I ten jeden zwróci całą tę inwestycję z nadwyżką. Nigdzie nie kupuje się sztuki pod w ten sposób. Dla moich klientów jestem marką, w którą inwestują.
Prywatne galerie są bardziej świątyniami sztuki, czy dochodowym biznesem? Jak one działają?
Większość prywatnych galerii nie przynosi zysku, to bardzo trudny biznes. Ale są takie przykłady jak Saatchi Gallery. To jest ogromna prywatna galeria w dzielnicy Chelsea. Jest tam kolekcja, która się ciągle zmienia. Jeśli Charles Saatchi kupi jakąś pracę, natychmiast ceny innych dzieł tego artysty rosną dwukrotnie. Czegokolwiek dotknie, zyskuje na wartości. Saatchi, Jay joplin (White Cube) czy Gagosian to nieliczni, którzy potrafią nie tylko przetrwać ciężkie czasy, ale nawet sie wzmocnić. Potrafią sie utrzymać na rynku dzieki swojemu silnej marce, a także przejąć klientów średnich galerii, które nie maja szans na taki sukces.
A w Polsce?
W tej chwili Grażyna Kulczyk w Warszawie robi dokładnie to, co robił Charles Saatchi tutaj. Chce pokazać własną kolekcję. To jest świetne, bo pokazuje, że można inwestować w sztukę, można kupować prace artystów.
Sztukę kupują tylko koneserzy?
Oczywiście, są ludzie, który mają obsesję na punkcie sztuki. Ale jest grupa osób, która kupuje, bo wie, że da się na tym zarobić. Studiują biografię artysty, patrzą na postępy. Dla mnie to znaczy tyle, że moją grupą docelową są ludzie, do których moja sztuka przemawia, ale także inwestorzy, którzy muszą być przekonani, że moje prace na secondary-market będą więcej warte. Mam kilku takich dużych klientów, z których każdy ma niewyobrażalną kolekcję sztuki, co i rusz dokupują coś nowego ode mnie. I choć oni są ze świata, to sztukę kupują tu, w Londynie. Pieniądze są jeszcze w Nowym Jorku i Dubaju, ale moje prace są zbyt śmiałe jak na arabski rynek.
Mówisz o odbiorcach swojej sztuki jako o grupie docelowej, a z drugiej strony robisz prace, których nie sprzedasz na Bliskim Wschodzie…
Tak, to moja świadoma decyzja. Chcę zarabiać na mojej sztuce. Ale nie chcę być ograniczana. Nie chcę godzić się na kompromisy artystyczne.
Co robisz, żeby twoja sztuka się sprzedawała?
Trzeba cały czas się pokazywać. Nie można wypaść z obiegu. Przerwa w CV wygląda tu tak samo źle, jak w każdej innej branży. Musi być kontynuacja wystaw. Muszą być coraz lepsze, w coraz lepszych miejscach. Każda przerwa oznacza brak ciekawych propozycji.
Jak się utrzymać na takiej fali?
Po pierwsze i najważniejsze: trzeba znać ludzi. Na przykład, w zeszłym roku miałam solo show na South Kensington. Zorganizowała to agencja nieruchomości. Pracowała tam dziewczyna, którą poznałam rok wcześniej przy okazji Open Studio. Podobały jej się moje prace, ale przede wszystkim widziała, że jestem bardzo dobrze zorganizowana. Odpisuję na maile, odbieram, jak ktoś do mnie dzwoni, jestem zawsze dostępna, dotrzymuję terminów. I ta dziewczyna, która widziała, jak pracuję, zorganizowała mi mega wielkie show. Plakaty mojej pracy wisiały w całym Londynie, a tylko w mojej dzielnicy, było rozdystrybuowane 9 tysięcy ulotek…
Teraz jestem w ośmioosobowym komitecie organizacyjnym wystawy w parlamencie w Westminsterze. Jestem partnerem, ale będę też się tam wystawiać jako artystka. Zaprosiła mnie do współpracy kobieta, którą poznałam dwa lata wcześniej. Obserwowała mój rozwój, widziała, że robię progres. Spodobała się jej moja pozytywna energia. I zaprosiła mnie do komitetu organizacyjnego tej prestiżowej wystawy.
Co zdecydowało o tym, że zaprosiła akurat ciebie? Na pewno ma kontakt z wieloma artystami?
Chyba to, że nie bujam w obłokach. Jak mam coś zrobić, to robię to. Jak mam być na spotkaniu, to się nie spóźniam. To jest co najmniej tak bardzo ważne, jak jakość mojej pracy.
Ile czasu poświęcasz na sztukę, a ile na biznes?
10 procent na sztukę, a 90 procent na biznes. Teraz pracuję nad drugą częścią projektu „Let’s Talk About Sex”. W ciągu ośmiu dni zorganizowałam 57 sesji fotograficznych. To ogromne wyzwanie logistyczne. Zorganizować casting, stworzyć listę osób, skontaktować się z nimi, zaprosić na konkretny termin, przygotować wszystko. Ale w międzyczasie trzeba cały czas być na spotkaniach. Dla mnie nie ma weekendu.