99 groszy, 5 złotych, 12 złotych – takie emerytury otrzymują niektóre osoby w Polsce. Elastyczny rynek pracy, hołubiony przez liberalnych ekonomistów w drugiej połowie lat 90. i praca w szarej strefie zaczyna zbierać swoje żniwo. W przyszłości takie kwoty mogą stanowić normę. Pokolenie Y nie wierzy już w pomoc państwa i wie, że będzie musiało pracować do końca życia. Inaczej będzie głodować.
ZUS postanowił zmienić system naliczania emerytur. Nie będzie liczony staż pracy, okres najwyższych zarobków czy kwota bazowa, ale liczba składek, która znajduje się na koncie emerytalnym. Ich suma zostanie potem podzielona przez dalsze lata życia, czyli liczbę miesięcy, które według prognoz GUS, będziemy żyć na emeryturze.
Dla osób, które przejdą na nią po ukończeniu 65 roku życia, wynosi to niewiele ponad 216 miesięcy. Jeśli na emeryturę przejdziemy po 67 roku, będzie to 199 miesięcy. Dramatycznie niskie emerytury są zatem spowodowane tym, że niektóre osoby przepracowały na oskładkowanych umowach przez bardzo krótki czasu.
„Dziennik Zachodni” podaje, że w oddziale ZUS w Częstochowie wypłaca się świadczenie na poziomie niecałych sześciu groszy. Osoba, które je otrzymuje, pracowała tylko trzy miesiące na umowie, z której można było odprowadzić składki.
Można stwierdzić, że to tylko pojedyncze i najbardziej drastyczne przypadki. Ale jeszcze pod koniec zeszłego roku nawet siedem milionów Polaków pracowało na różnego rodzaju umowach cywilnoprawnych, byli samozatrudnieni bądź pracowali tymczasowo, alarmował OPZZ. Do tego prawie milion ludzi w naszym kraju działało w szarej strefie, wynika z badań Bilansu Kapitału Ludzkiego.
Łukasz Komuda, redaktor portalu Rynek Pracy i ekspert Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, uważa, że problem będzie się pogłębiał.
– Kiedy uelastyczniano rynek pracy, zagłuszano tych ekonomistów, którzy ostrzegali przed takimi konsekwencjami – mówi w rozmowie z INN:Poland. – W dłuższej perspektywie będzie rosnąć liczba ludzi, którzy otrzymają głodowe emerytury, bo praca na umowy cywilnoprawne nie jest tymczasowa, tylko trwa wiele lat. Bardzo mały procent zatrudnionych w ten sposób ma, możliwość zmienić je na umowy o pracę. To jest problem spychany przez kolejne partie rządzące, a będzie on narastać – uważa.
Zdaniem Komudy, obecne reformy, jak wprowadzenie godzinowej stawki minimalnej, lub ozusowanie umów-zlecenie, mogą być rozwiązaniem problemu, ale tylko częściowym. Cały system wymaga zmiany, która zasadza się na jednym dylemacie: obcięcia świadczeń uprzywilejowanym względem reszty społeczeństwa grupom, jak służby mundurowe czy górnicy, lub pogłębianiu deficytu w budżecie państwa, co z kolei wywoła niezadowolenie wśród finansistów, ostrzega.
– Mając do wyboru: trudne reformy, bądź zamiatanie problemu pod dywan i fasadowe zmiany, rządy wybierają drugie rozwiązanie – uważa ekspert. – Problem emerytur pokolenia Y nie jest wyłącznie ich problemem, bo wykracza daleko poza czteroletnią kadencję. Myślenie długofalowe, o kilkanaście lat do przodu, nie jest mocną cechą naszych polityków – podkreśla.
Kolejnym problemem, który będzie narastać, jest sytuacja kobiet na rynku pracy. Według danych GUS, pracują one krócej od mężczyzn, zarabiają mniej i odprowadzają mniejsze składki podczas urlopu macierzyńskiego. Zważywszy na to, że statystycznie żyją dłużej od mężczyzn o prawie osiem lat, ich sytuacja może być szczególnie trudna. Już teraz otrzymują emerytury niższe średnio o 32 proc.
Co na to „igreki”? Według badania agencji Manpower, przeprowadzonego globalnie, więcej niż jedna czwarta ankietowanych wie, że będzie pracować po 70. roku życia, a ponad 10 proc. – do grobowej deski. I nie jest to powodowane pasją – szacunki ekspertów wskazują, że emerytury w 2060 r. wyniosą około 30 proc. ostatniej pensji.