Jeszcze dekadę temu te niewielkie pajęczaki uchodziły za stosunkowo niegroźny, choć upierdliwy, dodatek do letniego urlopu. W ostatnich latach awansowały jednak do pierwszej ligi zagrożeń, którym musi stawić czoła przeciętny Polak, tuż po dżihadystach i romantycznych komediach polskiej produkcji. Jak groźne są kleszcze i co z nimi zrobić? Na te pytania odpowiedzieli nam najlepiej poinformowani: eksperci Państwowego Zakładu Higieny.
Z kleszczami musimy nauczyć się żyć – tak przynajmniej twierdzą naukowcy. – Większość naukowców wskazuje, że zmiany klimatyczne – głównie ciepłe zimy – przyczyniają się do zwiększenia liczebności kleszczy – mówił kilka dni temu w rozmowie z Polską Agencją Prasową zoolog z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. – Jest to powodowane głównie przez ich większą przeżywalność zimą, ale też wydłużenie ich aktywności w sezonie, a co za tym idzie: większą szansę na znalezienie żywicieli i reprodukcję – dodawał. Według niego, kleszcze wędrują – wraz ze zmianami klimatu gatunki spotykane na południu wybierają się coraz dalej na północ.
Kleszczy przybywa – nad Wisłą zaczyna panować jakiś rodzaj psychozy. – Ostatnio często obserwuję wywoływanie paniki wśród ludzi, zwłaszcza wśród właścicieli psów i kotów. W skrócie: mówi się im, że jeżeli nie będą stosować profilaktyki przeciw kleszczom, to ich pupilom na pewno stanie się coś złego (…) Nie możemy mówić, że są to choroby bardzo częste i spacery z psem po lesie na pewno skończą się zarażeniem – dowodził Krzysztof Dudek. – Jednocześnie coraz więcej firm sprzedaje repelenty, specjalne obroże, płyny itp., przy jednoczesnych akcjach marketingowych posługujących się nie do końca naukowymi argumentami. A ludzi, którzy znaleźli u siebie lub swojego zwierzęcia kleszcza, namawia się, by po wyciągnięciu wysłali go na badanie genetyczne, kosztujące 200-300 złotych – dorzucał.
A więc psychoza? – Tak, zgadzam się, że tak jest – potwierdza w rozmowie z INN:Poland prof. Stanisława Tylewska-Wierzbanowska, kierująca Laboratorium Samodzielnej Pracowni Riteksji, Chlamydii i Krętków Odzwierzęcych PZH. – Potencjalne zagrożenia, z jakim wiążą się kleszcze, są wyolbrzymiane – dodaje. Zdaniem badaczki, rzecz nie tylko w marketingu: bywa i tak, że osoby, u których występują np. pierwsze objawy stwardnienia rozsianego – choroby nieuleczalnej, stopniowo demolującej organizm – usilnie poszukują pocieszenia w postaci diagnozy „borelioza”. Ta bowiem daje jakąś nadzieję.
A zatem – przesada? Krzysztof Solarz, naukowiec ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach, trzy lata temu zebrał w ramach projektu badawczego przeszło 17,5 tysiąca kleszczy w województwach podkarpackim, śląskim, małopolskim i opolskim. Użył do tego flanelowej tkaniny, „przesiąkniętej zapachem psa”, co miało stanowić dla pajęczaków zachętę. Z omiatanych tą płachtą krzaków spadło wspomniane kilkanaście tysięcy kleszczy, z których aż co trzeci był nosicielem chorób takich, jak krętki Borrelia burgdorferi, anaplazmoza czy babeszjoza.
Do tego można dorzucić jeszcze informacje z oficjalnych statystyk, dotyczące dwóch zagrożeń, z którymi najczęściej kojarzone są kleszcze: boreliozy i kleszczowego zapalenia mózgu (KZM). Według PZH w ubiegłym roku odnotowano niemal 14 tys. przypadków boreliozy (znaczący wzrost w stosunku do 2012 r., kiedy stwierdzono 8806 zachorowań, ale już nie w stosunku do 2014 r., kiedy to odnotowano 13 886 przypadków boreliozy) i około dwustu KZM (w tym przypadku co roku jest to podobna liczba).
– Proszę mnie nie pytać, ile kleszczy w Polsce roznosi choroby – odcina się jednak prof. Tylewska-Wierzbanowska. – Może ich być 20, ale i 60 procent – dodaje. Problem w tym, że zgodnie z opinią badaczki nad Wisłą nie przeprowadzono dotychczas żadnych badań, które można by uznać za wiarygodne i miarodajne. Takie badania prowadzono – wielkim nakładem sił i środków – np. w Szwecji, co dla Polski nie ma większego znaczenia. – Wyniki prowadzonych na wyrywki badań mogą być skrajnie odmienne. Wystarczy, że roznosząca choroby samica złożyła w gnieździe jaja i już w tym konkretnym miejscu będzie niemal 100 procent zakażonych kleszczy. Tymczasem nieco dalej mogą się pojawiać kleszcze, które żadnych chorób nie roznoszą – mówi badaczka.
Prof. Tylewska-Wierzbanowska nie podważa jednak konieczności zachowania ostrożności. – Przed wyjściem na spacer po lesie czy piknik warto spryskać ciało którymś z preparatów odstraszających kleszcze – zaleca. – A po powrocie dokładnie zlustrować całe ciało – dodaje. W przypadku, gdybyśmy mieli pecha i „złapali kleszcza” badaczka poleca wyciągnięcie go za pomocą pincety lub dostępnych w aptekach narzędzi typu pętelki. Domowe sposoby – typu nakładania warstwy tłuszczu, czy kręcenia kleszczem „w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara” - można sobie darować. Prędzej urwiemy w ten sposób kleszczowi głowę lub zmusimy go do wstrzyknięcia zawartości jelit do naszego organizmu. Pajęczaka usuwamy więc najprostszym, zdecydowanym ruchem. Liczy się czas, generalnie w pierwszych godzinach po „podczepieniu się” pajęczaka nie dochodzi do zakażenia.
Po tej operacji wizyta u lekarza nie jest konieczna: należy obserwować ciało w miejscu, w którym wczepił się kleszcz. Dopiero pojawienie się tzw. rumienia wędrującego – kolistego zaczerwienienia skóry, promieniście rozchodzącego się od miejsca infekcji – powinien nas zaniepokoić. Tyle że ten pojawia się zwykle po 7-10 dniach, a bywa, że nawet po trzech tygodniach. Cóż, psychoza psychozą, ale odrobina ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodziła.