Ministerstwo nauki szykuje prostą zmianę, przez którą może zniknąć z edukacyjnej mapy Polski nawet 300 uczelni. Mianowicie: wykładowca będzie mógł być wpisany do minimum kadrowego jedynie w jednym miejscu. Może to oznaczać, że wiele uczelni, zwłaszcza tych, które zatrudniają zewnętrznych wykładowców, nie będzie w stanie minimum kadrowego zgromadzić.
Prezent na nowy rok akademicki dla tych uczelni wyższych, które zatrudniają własną kadrę akademicką – tak komentowana jest zmiana, którą szykuje ministerstwo nauki. Owa zmiana to prosty zabieg: ograniczenie możliwości wliczania wykładowców do tzw. minimum kadrowego. Brzmi enigmatycznie? Ale jest bardzo proste.
Perspektywa wykładowcy: na alma mater, czyli tam, gdzie ma etat, przeciętny polski naukowiec może liczyć, w najlepszym przypadku, na średnią krajową. Dlatego – żeby wiązać koniec z końcem – przyjmuje często dodatkowe prace. Już w tej chwili ich pula jest ograniczona, w uproszczeniu: kto np. wykłada na uczelni X na studiach magisterskich, ten w uczelni Y będzie mógł pracować wyłącznie na studiach licencjackich.
Perspektywa uczelni, zwłaszcza niepublicznej: wraz z topniejącą liczbą chętnych do studiowania, kurczy się liczba pieniędzy. Nie zatrudnia się więc naukowców, przyciąga się ich na dodatkowe zlecenia, ale bez oferowania etatów. Wszyscy są zadowoleni, jeżeli osiągnięte jest minimum kadrowe – czyli zgromadzi się taką grupę naukowców, którzy będą firmować swoimi osobami kierunek na uczelni.
Perspektywa resortu: zmiana ma polegać na ograniczeniu możliwości wliczania wykładowców do minimum kadrowego na kierunkach licencjackich, o profilu praktycznym. Takiego „wliczenia” będzie mogła dokonać jedynie macierzysta uczelnia akademika – ta, gdzie zatrudniono go na etacie, a nie ta, na której dorabia. Na dostosowanie się do zmiany uczelnie mają dostać około dwóch lat.
W rezultacie uczelnie zostaną z bardzo krótką ławką kadrową. To może oznaczać, że niektóre kierunki trzeba będzie zamknąć, co uruchomi reakcję łańcuchową – bo mniej kierunków, to mniej studentów, mniejsze wpływy. Ostatnim etapem jest plajta placówki. Plajta, bowiem zdaniem ekspertów, planowane przez ministerstwo nauki zmiany uderzą przede wszystkim w prywatne uczelnie wyższe, ewentualnie w publiczne wyższe szkoły zawodowe.
Polska ma za dużo uczelni
– Jeśli ta zmiana wejdzie w życie, jedynie praktyka pokaże, czy było to działanie słuszne czy nie – przekonuje w rozmowie z INN:Poland Adam Koseski, rektor Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku. – Z całą pewnością jest niż demograficzny i choćby dlatego na uczelniach publicznych jest wiele miejsc. Ta zmiana sprowadza się do obstrukcji, niedopuszczania profesorów do innych miejsc zatrudnienia, likwidacji drugich etatów – wylicza.
Zdaniem profesora Koseskiego, naukowcy z uczelni publicznych i niepublicznych oprotestują tę zmianę – stracą dodatkowe zarobki, a na podniesienie swoich podstawowych pensji raczej liczyć nie mogą.
Co nie znaczy, że „odsiew” wyższych uczelni w Polsce nie jest konieczny. Nad Wisłą funkcjonuje około pięciuset szkół wyższych – na 38 milionów Polaków. Dla porównania, w Niemczech takich placówek jest dwieście na ponad dwa razy większą populację. W szczególności likwidowane mogłyby być państwowe wyższe uczelnie zawodowe. – Stworzenie ich i podtrzymywanie przy życiu było polityczną decyzją praktycznie każdej opcji, jaka w Polsce rządziła. Taki prezent dla tych miast, które utraciły status stolic wojewódzkich – twierdzi Adam Koseski. – Oczywiście, szkoły zawodowe powinny istnieć, ale ich starania o to, żeby mieć uprawnienia do nadawania tytułów magisterskich są jednak pozbawione sensu. To bardzo kosztowne dublowanie kompetencji uczelni – podkreśla.
W obu rodzajach szkół, niepublicznych i publicznych wyższych szkołach zawodowych, kształci się dziś około 400 tysięcy studentów. Jednocześnie, jak szacują eksperci, kadra tych uczelni w ponad połowie składa się z akademików zatrudnionych „na drugim etacie”. W sumie opisana wyżej reakcja łańcuchowa może dotknąć około trzystu rozmaitych placówek. – Na pierwszy ogień pójdą najsłabsze – komentował na łamach „DGP” Jerzy Malec, przewodniczący rady nadzorczej Polskiego Związku Pracodawców Prywatnych Edukacji Konfederacji Lewiatan. – Minister zapowiedział, że zrobi wszystko, by jak najszybciej zlikwidować złe uczelnie: niepubliczne i publiczne – dodawał.
Miałem bardzo dobrą uczelnię...
Najsłabsze? A która dzisiaj jest mocna? – można by zapytać. – W tej chwili już około osiemdziesięciu prywatnych szkół wyższych zostało zlikwidowanych, a kolejne sto jest w stanie bardzo poważnego zagrożenia – komentuje prof. Adam Koseski.
Wystarczy spojrzeć na Akademię Humanistyczną im. Aleksandra Gieysztora, kiedyś jedną z najbardziej obleganych i cieszących się największym prestiżem placówek prywatnych. – Miałem bardzo dobrą uczelnię. Mówię „miałem”, bo dziś już zostało niewielu studentów. Z 17,5 tysiąca kiedyś zostało dziś 1300-1400 studentów. Symboliczna zmiana, ewidentny symptom zmian, które w ciągu tej dekady nastąpiły – kwituje.
Zaiste, takich placówek zostało niewiele, np. warszawskie Polsko-Japońska Akademia Technik Komputerowych czy Uniwersytet SWPS, czyli dawna Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej. Czy dla akademii w Pułtusku zmiana oznacza likwidację? – Na razie nam to nie grozi, bo jeszcze mamy trochę zasobów z dawnych lat, dobrą nazwę i patrona. Ale jeżeli spadek studentów będzie następować w szybkim, powiedzmy: geometrycznym, tempie – będziemy musieli się liczyć również z zamknięciem uczelni – mówi prof. Koseski.
Przewrotnie można by jednak rzec, że zmiana przygotowana przez resort Jarosława Gowina mogłaby się odwrócić przeciwko uczelniom publicznym – niejeden naukowiec lepiej zarabia w placówkach prywatnych niż na swojej alma mater. – Płace mogą być w wielu przypadkach wyższe, ale to uczelnie państwowe dają wyższą gwarancję trwałości zatrudnienia – mówi Koseski.
Ale i dla niego nie ulega większej wątpliwości, że polski system nauczania wyższego znalazł się w ślepej uliczce. Niska jakość kształcenia, odzwierciedlająca się m.in. w pozycjach w światowych rankingach to chyba przekleństwo całego polskiego systemu edukacji. Ale poza najbardziej renomowanymi polskimi uczelniami zjawisko ma już charakter śmiertelnej epidemii. – Słabe uczelnie od lat przyciągają studentów dyplomami, które są rozdawane niemal za darmo, bez elementarnej weryfikacji posiadanej wiedzy – twierdzi prof. Koseski. A to, wcześniej czy później, „ciągnęło w dół” również finanse, poziom nauczania i wykładowców innych szkół.
– Musi nastąpić weryfikacja jakości nauczania polskich uczelni – przekonuje prof. Koseski. – Ale to właśnie powinien być jedyny czynnik weryfikujący sens istnienia jakiejkolwiek, publicznej czy prywatnej, uczelni. A nie warunki zatrudnienia kadry – ucina.