Robić swoje, nie denerwować się i jeszcze zarabiać na tym tak, by wyjść na swoje – według obiegowej opinii taki los dany jest tylko wybrańcom. Nic bardziej błędnego: gdyby zestawić dane o zarobkach i dane o poziomie odczuwanego na co dzień stresu, okazałoby się, że we współczesnym świecie znajdują się oazy dobrze płatnego świętego spokoju. I nie trzeba wcale pilnować rafy koralowej gdzieś na Pacyfiku.
Z tego przynajmniej założenia wychodzą Amerykanie. To za Atlantykiem przeprowadzono prostą statystyczną pracę: dane o zarobkach z US Bureau of Labor Statistics zestawiono z bazą danych Occupational Information Network (O*NET) prowadzoną przez Departament Pracy.
Umówmy się: rzeczywiście, praca całkowicie pozbawiona stresu nie istnieje. Tym bardziej taka, za którą godziwie płacą. Za to praca, w której stresów jest znacznie mniej w porównaniu do innych – jak najbardziej.
Ze wspomnianego zestawienia wynika, że doskonałym miejscem pracy mogą być zawody związane z opieką zdrowotną – o ile da się w nich pracować w prywatnych placówkach. Dlatego świetnie radzą sobie audiolodzy (specjaliści w dziedzinie leczenia zaburzeń słuchu) i optymetryści (specjaliści w dziedzinie mierzenia zaburzeń, chorób i wad wzroku), zarabiający – w przeliczeniu na złotówki – od 280 do 400 tysięcy złotych rocznie. O głowę biją te dwie grupy ortodonci – zarabiają dwa razy więcej, a w „skali stresu” lokują się kilka punktów niżej.
Nieco niżej w skali stresu lokują się specjaliści z branży IT. Co ciekawe, w tej grupie zawodów relatywnie wysoko (pod względem odczuwanego stresu) są inżynierowie zajmujący się tworzeniem hardware. Nieco bardziej rozluźnieni są deweloperzy aplikacji komputerowych czy administratorzy sieci komputerowych. Może to kwestia pensji – w przypadku tych ostatnich dobija ona poziomu 600 tys. zł rocznie.
O dziwo, spory stres – jak na grupę generalnie wyluzowanych specjalistów – odczuwają dyrektorzy artystyczni. Może to kwestia oczekiwań, jakie są związane z ich projektami czy kreacjami. Ale jak wytłumaczyć inną, potencjalnie mocniej stresującą się grupę zawodową – autorów poradników technicznych, instrukcji obsługi czy utrzymania? Może tu presję tworzy świadomość, że ktoś może nasze pisarstwo potraktować poważnie i rzeczywiście zrobić to, co jest w instrukcji obsługi napisane? Może jednak chodzi o zarobki – w granicach 280 tys. zł rocznie.
Oazą stoicyzmu nie są też hydrolodzy, choć rzeczywiście – jak większość ekspertów ze środowiska naukowego – nie mają prawa narzekać. Badania nad wodą, od biegu rzek po jakość i czystość cieczy, są lepiej płatne niż pisanie instrukcji obsługi: to około 320 tys. zł rocznie. Jeszcze lepiej mają się geolodzy i astronomowie, inżynierowie biomedycyny, rolnictwa i badań nad materiałami. W świecie nauk ścisłym najlepiej jednak zostać fizykiem (ech ta pensja, przekraczająca 480 tys. zł rocznie) lub badaczem materiałów (nie mylmy z inżynierem – pensja nie ta, za to poziom stresu najniższy wśród wszystkich uwzględnionych w badaniu profesji).
Nie najgorzej wypadają też ludzie świata finansów – czy szeroko pojętych liczb. W zestawieniu paradoksalnie znaleźli się specjaliści od oceny ryzyka (widać szacowanie ryzyka, na jakie porywają się inni, uspokaja), analitycy procesów decyzyjnych, statystycy i ekonomiści (stresują się tak sam często, tylko ci drudzy zarabiają lepiej), czy wreszcie matematycy (o dziwo, adepci królowej nauk zarabiają lepiej od ekonomistów).
Na koniec pozostają jeszcze – bardzo szeroko rozumiani – humaniści. Mniejsza o wspomnianego dyrektora artystycznego. Generalnie, nie mają prawa narzekać wykładowcy akademiccy (choć ci od prawa i ekonomii pod względem odczuwanego stresu sytuują się wyżej niż ci od nauk politycznych czy geografii). Zwłaszcza profesorowie prawa w amerykańskich realiach uplasowali się idealnie: pod względem stresu (czy też – jego braku) są dokładnie w połowie stawki. Pod względem pieniędzy biją rywali o głowę: zarabiają około pół miliona złotych rocznie.