Takie są realia polskich urzędów. Jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu praca w urzędzie może nie zapewniała emocji i wielkich pieniędzy, za to była pewna i nie wiązała się z korporacyjną presją. Przed chętnymi trudno się było opędzić, jak wspominają te czasy kierownicy urzędów. Dziś z kolei płace wyraźnie wzrosły, urzędy już nie przebierają – tylko kandydatów zaczyna brakować.
W swoim czasie ogłoszenie o rekrutacji na jakieś stanowisko w administracji państwowej czy lokalnej wiązało się z lawiną zgłoszeń. Największe urzędy i instytucje w kraju dostawały po kilkaset ofert chętnych na dane miejsce, zwłaszcza jeżeli posada nie wiązała się z jakimiś bardzo specyficznymi kompetencjami. Teraz sytuacja diametralnie się zmieniła.
- Liczba kandydatów na jedno miejsce jest zróżnicowana ze względu na lokalizację terenowej jednostki organizacyjnej, stanowisko i rodzaj, np. zatrudnienie odbywa się na czas określony czy na zastępstwo. Średnia to około ośmiu kandydatów na stanowisko – skarży się na stronach portalu trojmiasto.pl Krzysztof Cieszyński, regionalny rzecznik ZUS.
Podobne warunki panują również w innych miastach. Przykładowo, rekrutacja w gnieźnieńskim urzędzie miasta niecałe dwa lata temu zaowocowała sporym zainteresowaniem stanowiskiem podinspektora Referatu Podatków i Opłat Lokalnych – aż 78 ofert. Za to np. stanowiskiem Dyrektora Wydziału Rozwoju Miasta, Gospodarki i Obsługi Inwestora interesowały się zaledwie... dwie osoby.
Nie inaczej jest w administracji centralnej: w sierpniu „Gazeta Prawna” doliczyła się czterystu ofert pracy w urzędach i instytucjach centralnych, z ministerstwami włącznie. W Urzędzie Ochrony Konkurencji i Konsumentów szukano wówczas np. referendarza, a więc pracownika wysoko postawionego w hierarchii UOKiK. Potencjalne zainteresowanie Urząd szacował na trzydziestu chętnych – o połowę mniej niż zazwyczaj.
Paradoksalnie, zarobić można więcej niż zaledwie kilka lat temu. Świeżo upieczony urzędnik na niskim stanowisku zarabiał wówczas pieniądze zbliżone do minimalnej krajowej: jakieś 1500 złotych brutto. Dziś jest to dobry tysiąc więcej (prawda, wciąż brutto), ale im wyższe stanowiska, tym lepsze płace: w gdańskim ratuszu średnia pensja to 2900 zł brutto, w pomorskim Urzędzie Marszałkowskim przeciętna pensja wynosi zaś 4200 zł brutto, Śląski Urząd Wojewódzki daje 2300 złotych, Mazowiecki – 2900 zł.
Źle? Bynajmniej. Problem jednak w tym, że olbrzymia większość instytucji nie afiszuje się z rekrutacją – ogłoszenia wciąż miewają charakter anonsu w Biuletynie Informacji Publicznej, ewentualnie lokalnym urzędzie pracy (w przypadku instytucji samorządowych czy lokalnych oddziałów instytucji centralnej). Oczywiście, w grę wchodzą też pieniądze – np. listonosz we Wrocławiu zaczynał w ubiegłym roku pracę od stawki 1850 zł brutto, a dla porównania operator numeru alarmowego 112 zarabia 2400 zł brutto. Wybór jest więc czasem oczywisty.
Do tego dochodzi swoisty brak perspektyw. Jeżeli kiedyś urzędy kojarzyły się ze spokojną, choć mało atrakcyjną przystanią, tak dzisiaj firmy prywatne kuszą możliwością zrobienia stosunkowo szybkiej kariery, wcześniejszych awansów i wyższych pieniędzy. Dodatkowo dla osób z wysokimi kwalifikacjami urzędy wciąż są na końcu listy potencjalnych pracodawców – płace są wyraźnie poniżej tego, co oferują prywatni przedsiębiorcy. Cóż, najwyraźniej urzędy znalazły się wśród pierwszych ofiar „rynku pracownika”.