„Rząd się nami nie interesuje i trzeba będzie zamknąć firmę, którą dopiero co cztery lata temu z trudem rozwinęliśmy” - pisze do nas czytelniczka, która prowadzi w Elblągu firmę ochroniarską. O ironio, jej skargę mogłyby powtórzyć zresztą przedsiębiorstwa, które mają do czynienia z samorządami oraz... z rządem, który wprowadził minimalną stawkę godzinową 13 złotych.
– Prowadzimy firmę ochroniarską i na nowej ustawie straciliśmy już trzy obiekty – relacjonuje INN:Poland pani Małgorzata z Elbląga. – Prywaciarze wzięli na dziko dozorców, oszczędzając dzięki temu pieniądze. Liczymy straty. Kto nam to zrekompensuje? Zastanawiamy się, jak będzie wyglądać kontrola PIP. Czy będą rozmawiać z nami, czy z naszymi dozorcami zatrudnionymi na zlecenie? Czy to będą zapowiedziane kontrole? Kto nam zrekompensuje straty? – dopytuje.
Z jej perspektywy nowe stawki oznaczają powstanie gigantycznej szarej strefy. – Czy przyjdzie nam zatrudniać ludzi na dziko? Inne firmy z branży już zaniżają stawki, proponując 14 złotych w przetargach. Jak na tym wyjdą finansowo? Oto jest pytanie. Rząd się nami nie interesuje i trzeba będzie zamknąć firmę, którą dopiero co, cztery lata temu, z trudem rozwinęliśmy – dorzuca szefowa elbląskiej firmy.
13 złotych brutto weszło w życie z dniem 1 stycznia. Dotyczy osób pracujących na umowę-zlecenie, ale też samozatrudnionych – wykonujących działalność gospodarczą, które jednak same nie zatrudniają pracowników. „Brutto” oznacza mniej więcej 9,50 złotych na rękę – co najprawdopodobniej oznacza, że rodzi się czarny rynek pracy płatnej gdzieś między 10 a 12 złotych za godzinę. Na rękę i bez żadnych umów, albo też na fikcyjnych zasadach: kiedy pracownik będzie formalnie pracować np. sześć godzin, a w rzeczywistości – osiem czy dziesięć.
Szukać go można w tych branżach, w których umowy-zlecenia były codziennością. Ochrona to dopiero początek listy. Dochodzą gastronomia i catering, sprzątanie czy budownictwo i przeprowadzki. Prawdopodobnie nawet 70 proc. wykonywanej w tych sektorach pracy było rozliczane w ramach umów-zleceń.
Paradoksalnie, na czele długiej listy beneficjentów niskich stawek w tych branżach były instytucje publiczne – administracji centralnej i samorządów. Urzędy i miasta chcą budować jak najtaniej, chcą być chronione – jak najtaniej, a szkoły i szpitale chcą mieć posprzątane – jak najtaniej. I brały dotychczas tych kontrahentów, którzy już wcześniej płacili swoim pracownikom minimum. Teraz to minimum jest wyższe, ale... publiczni zamawiający nie zmienili swoich przewidywań co do tego, ile będą płacić kontrahentom. Innymi słowy, agencja ochroniarska musi podwyższyć płacę swoim pracownikom i zrekompensować sobie to, szukając oszczędności u siebie. Bo na samej usłudze nie da się oszczędzić: pracownik ochrony ma przychodzić, jak przychodził.
Na dodatek, zamawiający w zamówieniach publicznych – a więc wspomniane urzędy, instytucje i placówki – mają obowiązek sprawdzać, czy ich kontrahenci rzeczywiście płacą pracownikom tyle, ile wymaga prawo.
Już we wrześniu, gdy nowe prawo zostało uchwalone, eksperci ostrzegali w rozmowach z INN:Poland, że są miejsca – szczególnie w samorządach – gdzie nowe przepisy będą fikcją. Miało to dotyczyć zwłaszcza szkół czy szpitali, w których np. sprzątanie i tak było już usługą, na którą przeznaczano symboliczny budżet. To się teraz potwierdza – Solidarność pokazała już 34 „żółte kartki” urzędom miast, szkołom wyższym, szpitalom, a nawet... sądom okręgowym w Zamościu i Łodzi. – Najgorsza sytuacja panuje w sądownictwie – komentowała na łamach „Gazety Prawnej” Sylwia Szczepańska z Solidarności. – Tam są rażąco niskie stawki. Dwukrotnie interweniowaliśmy u ministra Zbigniewa Ziobry, ale nie doczekaliśmy się odpowiedzi. Teraz wysłaliśmy petycję. I nadal czekamy na stanowisko pana ministra w tej sprawie – dodaje.
Resort sprawiedliwości nie jest sam. Minister zdrowia Konstanty Radziwiłł też konsekwentnie omija te spotkania – np. w Radzie Dialogu Społecznego – na których miałby wyjaśniać, jakim cudem w jego resorcie znajdą się pieniądze, jeżeli agencje ochroniarskie czy sprzątające podniosą stawki. Przy 10-miliardowym zadłużeniu służby zdrowia potrzeba właśnie cudu, żeby nowe wydatki sfinansować. Ale – cóż za ulga! – jeszcze w grudniu ubiegłego roku co piąta firma obsługująca służbę zdrowia nie podjęła się renegocjacji. A bywało, że w tym sektorze realna praca kosztowała 6 złotych za godzinę. Ba, w Warszawie był oddział ZUS, który zatrudniał – w przeliczeniu – za jakieś 4 złote za godzinę. No cóż, nic dziwnego, kto by tam chciał okraść ZUS?
Trwa zatem gorączkowe poszukiwanie sposobów omijania 13-złotowej stawki, również w sektorze publicznym. Cerberem przestrzegania nowych przepisów ma Państwowa Inspekcja Pracy, ale o tym, jak PIP ma zamiar wkraczać na skomplikowany rynek umów-zleceń, niewiele wiadomo. Poza medialnymi i spektakularnymi stawkami kar, od 1 do 30 tysięcy złotych. Stawka minimalna wbrew nazwie będzie miała maksymalny wpływ na rynek: przerzedzi liczbę firm, które chcą działać zgodnie z przepisami i zamieni współpracę – zwłaszcza z administracją publiczną – w grę hipokryzji i pozorów. Szczęśliwego Nowego Roku.