
Jakie czasy, taka kradzież. Policja w Mirczu na Lubelszczyźnie aresztowała 34-letniego mężczyznę, który w kwietniu i maju zaczął okradać pasieki w okolicach swojego domu. Na pierwszy ogień poszło sześć pszczół-matek z gospodarstwa sąsiada, potem kolejne dziewięć. Wraz z owadami do swoich uli przenosił całe roje.
REKLAMA
Wbrew pozorom chodziło o nie lada pieniądze. Straty, do jakich miał doprowadzić ten „pszczołokrad”, oszacowano dotychczas na 10 tysięcy złotych. Przyłapany niemal na gorącym uczynku mężczyzna niczego się jednak nie wypierał. Wręcz przeciwnie.
„Pszczołokrad” twierdzi, że jego własna hodowla mocno osłabła, więc postanowił wzmocnić posiadane roje pszczół. Do sytuacji mieli się przyczynić sąsiedzi, a właściwie ich pszczoły, które miały wykradać miód z jego pasieki i przenosić „do siebie”. Zatem kradzież rojów była próbą wymierzenia sprawiedliwości. Nie było to zresztą trudne: mężczyzna zakradał się po prostu do pasiek, wyjmował środkową ramkę z uli i strząsał owady do przyniesionego worka.
Owadom zapewne było z grubsza wszystko jedno, czy żyją kilkadziesiąt metrów w tę czy tamtą stronę. Łatwo byłoby wrzucić tę historię do „worka” z opowieściami o ginących pszczołach – jednak nie byłaby to do końca prawda. Nad Wisłą populacja pszczół zaczęła się w ostatnich latach odradzać – liczba pszczelich rodzin przekracza prawdopodobnie pułap miliona, co roku systematycznie przybywa pszczelarzy i rojów. Problem może mieć raczej charakter ekonomiczny – choć z pszczelarstwa trudno się utrzymać, to w wielu gospodarstwach jest ono jednak źródłem dodatkowej gotówki, a i same pszczoły mają swoją wartość. Pszczołokradowi grozi dziś więc nawet pięć lat więzienia.
Źródło: Polsat News
