Gdyby Józef Rakoczy nie istniał naprawdę, wymyśliłby go pewnie jakiś scenarzysta. Jak opowiada INN:Poland „ostatni drukarz RP” - takim mianem okrzyknęły go w ostatnich miesiącach media – tradycyjna drukarnia typograficzna, jaką prowadzi w Krakowie, to hobby na czas emerytury. Jego prawdziwą pasją pozostają jednak wynalazki: ma na koncie kilkanaście patentów, a rozmyśla właśnie nad kolejnym. - To będzie rewolucja, przełom – zapowiada.
Czasami trudno go uchwycić, choć numer jego komórki nie jest żadną tajemnicą. Na maile nie odpowiada w ciągu godziny, telefon może mieć wyłączony cały dzień. - O tej porze powinien być na basenie – odpowiadają na nasze pytania w krakowskim Muzeum Inżynierii Miejskiej, gdzie niedawno otworzył tradycyjną drukarnię offsetową. Józef Rakoczy mimo 67 lat na karku nie lubi się nudzić.
- Cóż, jak patrzę na moich rówieśników, jak siedzą cały dzień na ławce w parku, to wiem, że tak bym nie chciał – śmieje się Rakoczy. - Ja już nie musiałbym robić nic. Ale jestem człowiek aktywny, robić coś muszę – dorzuca. I rzeczywiście, właśnie świętował – symbolicznie – pięćdziesięciolecie pracy w drukarstwie. Jego warsztat drukarski w Muzeum zaczyna nabierać impetu: wkrótce ruszą zajęcia dla pasjonatów typografii, za pasem Noc Muzeów. A w głowie dojrzewa pomysł na kolejny patent.
"Syn robotnika, który chciał coś osiągnąć"
- Chciałem być lotnikiem – wzdycha Rakoczy. - Nie wyszło, bo mój ojciec za młodu został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec, tam wyzwolili go Amerykanie i został trwale „skażony kapitalizmem”. A w ślad za nim i kolejne pokolenie, czyli ja. Takich lotników w Polsce nie chciano – mówi.
W ten sposób zaczyna się „normalna historia syna robotnika, który chciał coś osiągnąć”, jak definiuje to nasz rozmówca. Już rok po nieudanym podejściu do lotnictwa Józef Rakoczy pracował jako drukarz, na dodatek zaangażowany w druk materiałów drugoobiegowych. - Kto chciał coś wydrukować dla opozycji potrzebował drukarza, przecież w tamtych czasach nawet maszyny do pisania były zarejestrowane, żeby można je było zidentyfikować w razie potrzeby – wspomina. - Obowiązywała tajemnica, ale nie ustrzegliśmy się paru wpadek, wizyt na milicji. Człowiek liczył się z konsekwencjami, ale w końcu przyszedł cios – dodaje.
Cierpliwość „organów” skończyła się w 1975 roku: po kolejnej „wpadce” Rakoczy stracił uprawnienia do wykonywania zawodu i wylądował na bruku. Oznaczało to nie tylko oderwanie go od maszyny drukarskiej, ale i degradację materialną: w apogeum epoki gierkowskiej pensja drukarza – jakieś 4-4,5 tysiąca złotych – była wynagrodzeniem wcale sowitym. Jako zaopatrzeniowec, bo na takim stanowisku przyszło się zatrudnić, zarabiał zaledwie czwartą część poprzedniej stawki, może ciut więcej.
- Kolejne pięć lat tak się plątałem po rozmaitych profesjach. Aż z końcem 1981 roku zostałem ostrzeżony, że będzie stan wojenny, albo wejdzie Armia Czerwona. No zapakowałem żonę do auta i pojechaliśmy do Austrii. Myślałem nawet, żeby jechać gdzieś dalej, ale okazało się, że żona w ciąży, to zostaliśmy. I nie żałuję – podkreśla dobitnie. Zresztą, czego tu żałować: to nad Dunajem powstała firma Le Tic (Rakoczy wciąż używa domeny tej firmy w swoim adresie e-mail). Założył ją, gdy tylko nieco oswoił się już z nowym miejscem i kulturą biznesową.
Jak uratować nadgarstki informatyków
Le Tic to miała być taka gra słów. Bo też firma zaczynała od „drukowania” skórzanych pasków do zegarków: „le” od „leather”, „tic” jako aluzja do zegarków niemieckich i szwajcarskich producentów, którzy zlecali Rakoczemu produkcję pasków na swoje potrzeby. - To był bardzo precyzyjny druk – kwituje dziś drukarz.
Ale prosperity nadeszło wraz z jednym z nowych pomysłów. - Jak byłem w Ameryce, dowiedziałem się, że informatycy i pasjonaci komputerów potrafią się nabawić zwyrodnienia nadgarstka od pracy z ówczesnymi podkładkami pod mysz komputerową. To były takie kawały gumy pokrytej jakąś szmatą, o grubości od 5 do 8 milimetrów, więc dłoń była daleka od ergonomicznej pozycji – podsumowuje Rakoczy.
Odpowiedź Le Tic? - Podkładki pod komputerową mysz o grubości 0,8 mm. Z Niemcami je robiłem, z bawełny prasowanej – mówi. - Przez rok nic się nie działo, zewsząd mnie wyrzucali, bo „wszyscy grubą podkładkę”. Po czym po roku... poszło. Zamówienia spływały z całego świata, pamiętam, że nawet do Japonii eksportowaliśmy. Udało nam się zmienić przyzwyczajenia ludzi na całym świecie.
Podkładki były też finansową trampoliną Rakoczego. Po niemal dwóch dekadach od momentu, kiedy wysiadł w Wiedniu ze zdezelowanego wartburga, Rakoczy trafił do pierwszej pięćdziesiątki największych firm austriackich. I wtedy zaczął popełniać błędy.
Zestrzelony. Pistoletem do piaskowania
- Pod koniec lat 90. moje kontakty z Polską zaczęły stawać się coraz częstsze. W końcu syn w 2000 roku powiedział: lepiej czuję się w Polsce, przenieśmy się tam. I zaczęły się schody – opowiada nam twórca Le Tic. Najpierw trzeba było żyć w rozkroku: córka Rakoczego kończyła szkołę średnią w Wiedniu, ojciec nie chciał zostawiać jej samej. Potem trafiła się okazja, jak się wydawało, na „interes życia”.
Rakoczy zaczął przyglądać się tekstyliom: robieniu nadruków na ubraniach, farbowaniu. Czytał o tym, jak odbywa się to w Azji i jak tamtejsze masowe barwienie i drukowanie zanieczyszcza środowisko i naraża na szwank użytkowników „chińskiej masówki” w innych krajach. - No to wynalazłem sposób farbowania tkanin naturalnych przy pomocy ekologicznej technologii, całkowicie bez użycia wody, której na jedną koszulkę trzeba 30 litrów – podkreśla.
Był już o krok od złożenia wniosku o patent na tę technologię, gdy okazało się, że nieco wcześniej opatentował ją pewien Niemiec. Rakoczy znalazł tego Niemca. - W sobotę się o nim dowiedziałem, w niedzielę do niego zadzwoniłem, w poniedziałek byłem w Norymberdze – mówi. Rozmowa dwóch wynalazców poszła zadziwiająco gładko: po 15 minutach było jasne, że genialny teoretyk siedzi naprzeciw doświadczonego praktyka. - Ulżyło nam obu. Tomas zajął się marketingiem, a ja testowaniem technologii – kwituje pan Józef. Kilka kolejnych lat zajęło testowanie, robienie badań i testów, zdobywanie certyfikatów, kompletowanie sprzętu i pozyskiwanie klientów. - Najwięksi w branży odzieżowej – podsumowuje krótko Rakoczy.
Wszystko było robione za własne pieniądze, bez zewnętrznych inwestorów, bez dotacji. Tomas i Józef lecieli już ostatkiem sił i środków. - Pewnego dnia, w lecie, budowlańcy przyszli piaskować budynek stojący obok tego, w którym mieliśmy firmę i laboratorium. Ktoś nie zamknął okien, a taki pistolet do piaskowania wyrzuca piasek pod ciśnieniem 200-300 atmosfer, odrzut jest na kilkadziesiąt metrów. Gdy przyszedłem tego dnia do firmy, piasek kwarcowy był już wszędzie. Maszyny zniszczone, winnych nie ma – ucina.
- Zadzwoniłem do Tomasa – mówi Rakoczy. - Gdzieś go złapałem na autostradzie. Powiedziałem mu tylko, co się stało i że jeszcze później zadzwonię. Po jakimś czasie zadzwoniłem do niego do Norymbergi. Odebrała żona. Tomas dostał na tej autostradzie zawału i go nie odratowali.
Wynalazca nawet śni o swoich pomysłach
Bez technologii, bez partnera, bez pieniędzy, i jeszcze na skraju wyczerpania nerwowego – tak wyglądało kolejne pół roku życia Rakoczego. Syn rozczarował się Polską i w końcu wrócił do Austrii. Do emerytury Józef Rakoczy dotrwał siłą pędu, bo do wielkiego biznesu już nie miał siły. Wrócił za to do drukarskiej pasji – typografii.
Z tego wzięła się Officyna Typhographica: tradycyjna, rzemieślnicza drukarnia, pracująca w technologii, której przestano uczyć w latach 70., i ostatecznie którą wyparł druk offsetowy w latach 80. - Wyparł – potakuje Rakoczy. - Ale typografia to sztuka. Kto ma poczucie smaku i estetyki, weźmie druk typograficzny i widzi różnicę. To w typografii można zrobić tłoczenia, złocenia i dodatkowe efekty – ripostuje.
Maszyny typograficzne zbierał już we wcześniejszych latach. Na emeryturze je odczyścił, uruchomił – i zadziałały. Pech jednak wciąż go prześladował: znalazł lokal, odrestaurował go i zaaranżował do nowej roli. Ale po wielu miesiącach przygotowań, gdy wszystko było gotowe, dostał wypowiedzenie. Jakimś cudem młodzież, która przychodziła na warsztaty, skierowała do niego dyrektora Muzeum Inżynierii Miejskiej. Okazało się, że uda się wygospodarować nieco miejsca pod warsztat Rakoczego.
Na maszynach typograficznych „ostatniego drukarza RP” powstają dziś cieszące oko drobiazgi: zaproszenia ślubne, dyplomy. - Nie mam szans na dużą klientelę, bo to rzeczy dla ludzi ceniących tę technikę, wysmakowanych. W typografii można dobierać papier, czcionkę, tłoczenia. Większości wystarczy, żeby było kolorowo – przyznaje nasz rozmówca. Do biznesu dokłada, może zacznie wychodzić na zero, jak o jego drukarni zrobi się głośniej. Za pasem Noc Muzeów, zaplanowane na lato warsztaty, print shop, w lipcu będzie można się zaprezentować podczas Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie.
No i jest jeszcze TEN patent. - Nie powiem, co to jest, sam pan rozumie – ucina pytania Rakoczy. - Ale jak wszystko, co wymyślałem do tej pory, będzie to nowa technologia druku. I jeśli się uda, będzie to rozwiązanie, które może stać się popularne na skalę światową. I chyba już nie będę szukał do niego partnerów w Polsce, już nie mam czasu na eksperymenty – dodaje. Ale na pytanie, czy nie za późno też na wynalazki, zaperza się. - Wynalazca to człowiek, który sprzeda ostatnią koszulę, żeby zrealizować swój pomysł. Albo będzie spać i nowe rozwiązania będą mu się śnić. To chyba jasne, że to właśnie to daje kopa. A ja jeszcze chcę coś osiągnąć – rzuca.