
„Pochwaliłem się światu swoim zegarkiem i w ciągu kilka następnych tygodni miałem już pierwsze zamówienia” – opowiada INN:Poland Michał Napierała, właściciel marki Woodlans i twórca ręcznie wyrabianych, drewnianych zegarków, którymi podbija serca miłośników prostego, ale eleganckiego designu. Sześć lat później ma już na koncie niemal półtora tysiąca „wystruganych” zegarków i, jak twierdzi, jest jedynym w Polsce rzemieślnikiem tego typu.
REKLAMA
Artyści-rzemieślnicy z rosyjskiej rodziny Bronnikov stworzyli – bo trudno powiedzieć: skonstruowali – swój pierwszy drewniany zegarek kieszonkowy w 1837 roku. Ich mini-arcydzieła były w całości z drewna, z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej zdobne i wyrafinowane. Nic zatem dziwnego, że nad jednym mechanizmem i kopertą pracowali cały miesiąc. Zgodnie z legendą jeden z ich zegarków miał wypatrzeć następca tronu, późniejszy car Aleksander II.
Przez długie lata zegarmistrzowie z rodu Bronnikov mieli stworzyć około pięciuset zegarków kieszonkowych. Do czasów dzisiejszych przetrwała mniej więcej połowa, uchodząc za kolekcjonerskie cacko, które na aukcjach – jeżeli już się pojawia – wyceniane bywa na 25 tysięcy dolarów.
– Bardzo chciałem mieć coś takiego – mówi INN:Poland Michał Napierała, twórca firmy Woodlans. – W tartaku załatwiłem kawałek drewna dębowego wysokiej jakości, w Castoramie kupiłem pilniki, frezarkę i szlifierkę. Wiedziałem, czego chcę za pomocą Google i YouTube ogarnąłem podstawowe umiejętności związane z obróbką drewna i sztuką zegarmistrzowską – opowiada. Był 2011 rok i, jak kwituje Napierała, pierwszy zegarek „nie był piękny”. – Powiem szczerze, nie było się czym za bardzo pochwalić. Ale tak właśnie zaczęła się moja przygoda z zegarkami – śmieje się.
Specyficzny minimalizm dębiny
Zegarki Woodlansu są numerowane, każdy ma swój unikalny numer. Gdy rozmawiamy, „na warsztacie” jest właśnie zegarek numer 1476: kilka godzin po naszej rozmowie zjawi się po niego kurier, który zabierze towar do klienta.
Zegarki Woodlansu są numerowane, każdy ma swój unikalny numer. Gdy rozmawiamy, „na warsztacie” jest właśnie zegarek numer 1476: kilka godzin po naszej rozmowie zjawi się po niego kurier, który zabierze towar do klienta.
Wybór w firmie Napierały jest relatywnie niewielki, sprowadza się przede wszystkim do bransolet: całość z misterną bransoletą drewnianą kosztuje 460 złotych, wersje z bransoltą skórzaną (z wyjmowaną podkładką) lub stalową to wydatek rzędu 430 złotych. Średnica tarczy to 43 mm, bransolety są o połowę cieńsze. – Ogólnie używam tylko dębu, kupuję go w Śremie, pod Poznaniem. Przygotowują mi tam specjalne drewno: dąb bezsęczny, specjalnie impregnowany, teraz używam suszonego przez trzy lata, wcześniej przez dwa – mówi nam twórca firmy Woodlans.
To specyficzne tworzywo, bardzo gęste. Żeby móc je obrabiać Napierała sam skonstruował sobie potrzebne maszyny. Żeby móc je impregnować bez użycia środków chemicznych – sam opracował specjalny impregnat, dzięki któremu woda nie wsącza się w drewno, tylko spływa po powierzchni. – Mógłbym lakierować, to byłoby bardzo trwałe. Ale chciałbym, żeby użytkownik uniknął kontaktu z chemią, żeby czuł na skórze to ciepło drewna – podkreśla. Tworzywo ogranicza też możliwości zdobiennicze, więc zegarki marki Woodlans są proste, wręcz minimalistyczne.
W środku ląduje to samo, co na samym początku: japońskie mechanizmy Citizen. – Długo szukałem odpowiedniego serca do produktu. Zależało mi, żeby było niezawodne, co jest o tyle trudne, że drewno po pewnym czasie zaczyna tak „mikropylić”: nie po tygodniu czy miesiącu, ale po trzech-czterech latach. Te opiłki mogą się osadzać na mechanizmie i wywołać zatarcie. Citizen to hermetycznie zamknięty w puszce mechanizm, do którego takie pyłki nie przenikną. No i zna go każdy zegarmistrz, więc z jakąkolwiek awarią poradzą sobie w pierwszym lepszym punkcie napraw – dodaje. Według niego, wymieniając w razie konieczności jakieś elementy, drewniany zegarek może służyć nawet kilkadziesiąt lat.
Nie przewidziałbym tego w żadnym biznesplanie
Umiejętność tworzenia takich zegarków nie wzięła się znikąd. – W Polsce nie można się zegarmistrzostwa nauczyć. Trzeba chodzić po zakładach zegarmistrzowskich, siedzieć z ich właścicielami, rozmawiać i podpatrywać ich przy pracy – mówi Napierała. Nie jest to łatwe, środowisko jest hermetyczne i przekonane, że kolejnego pokolenia mistrzów tego fachu już nie będzie – dziś ludzie przychodzą do zegarmistrza co najwyżej wymienić baterie. – A zegarmistrzostwo to nauka tworzenia maszyny: wycinania drobnych trybików, składania ich do kupy, po prostu tchnienia ducha w zegarek. Ci ludzie mają głęboko ukryte pokłady energii i chyba tych, których odwiedziłem, zaciekawiło moje podejście do tematu – zaznacza.
Umiejętność tworzenia takich zegarków nie wzięła się znikąd. – W Polsce nie można się zegarmistrzostwa nauczyć. Trzeba chodzić po zakładach zegarmistrzowskich, siedzieć z ich właścicielami, rozmawiać i podpatrywać ich przy pracy – mówi Napierała. Nie jest to łatwe, środowisko jest hermetyczne i przekonane, że kolejnego pokolenia mistrzów tego fachu już nie będzie – dziś ludzie przychodzą do zegarmistrza co najwyżej wymienić baterie. – A zegarmistrzostwo to nauka tworzenia maszyny: wycinania drobnych trybików, składania ich do kupy, po prostu tchnienia ducha w zegarek. Ci ludzie mają głęboko ukryte pokłady energii i chyba tych, których odwiedziłem, zaciekawiło moje podejście do tematu – zaznacza.
Pierwszy zegarek może nie był piękny, ale jego twórcę rozpierała duma. – Założyłem go na rękę i pokazałem światu: na YouTube, na Facebooku. I już po kilku tygodniach pojawili się zainteresowani zakupem. Znajomi zaczęli pytać „dlaczego nie robisz ich więcej”. W końcu zacząłem je robić – wspomina Napierała.
Gdzie drwa rąbią, tam jednak wióry lecą. Napierała wcześniej pracował w dużych korporacjach, z których ostatnią był Onet. Zajmował się, jak mówi, marketingiem i reklamą. Dawną pasję związaną ze stolarstwem czy modelarstwem traktował... jak pasję. Kilka zamówień było sposobem na dorobienie do pensji, więc – czemu nie. – Jeżeli się pracuje od tej ósmej do, powiedzmy, szesnastej, pasjami można się zajmować między siedemnastą a dwudziestą. Potem okazało się, że siedzę do godziny 23, a wkrótce później okazało się, że kończę o drugiej w nocy – kwituje. Po paru miesiącach pracodawcy nie wytrzymali konkurencji i Napierała pożegnał się z korporacją.
– Nikomu nie radzę rzucania pracy dla realizacji pasji – mówi dziś. Jak podkreśla, on sam przez kilka miesięcy rozwijał swoją firmę: Woodlansem zainteresowały się media, widząc w firemce z Krakowa temat, a nie potencjalnego reklamodawcę. Pojawiły się artykuły i zaproszenia do audycji, a wraz z nimi kolejne zamówienia. Kiedy po kilku miesiącach wybierał między Onetem a Woodlans wybór był właściwie oczywisty. – Tego, co się wydarzyło, nie byłbym w stanie przewidzieć w żadnym biznesplanie. Dzisiaj, po niemal sześciu latach działalności, wiem, że to była dobra decyzja – ucina.
Daleko mi do milionera
To nie znaczy, że Napierała stał się milionerem. Licząc około 450 złotych za każdy z 1476 zegarków, jakie powstały w firmie, doliczymy się mniej więcej sumy 664 tysięcy złotych. Dzieląc to na pięć lat otrzymamy średnio 11 tys. złotych miesięcznie – choć wciąż mówimy o przychodach firmy. Jak wygląda zysk po ich odliczeniu, Napierała mówić nie chce. – Jak idę do sklepu, mam czym zapłacić. Jak muszę zatankować garbusa z 1999 roku, mam za co. Udaje mi się wyjść kilka razy w miesiącu do restauracji – mówi wymijająco. – Nie robię tego dla zysku, wychodzę z założenia, że ten, kto robi coś, co lubi, nigdy nie pracuje – podsumowuje wymijająco.
To nie znaczy, że Napierała stał się milionerem. Licząc około 450 złotych za każdy z 1476 zegarków, jakie powstały w firmie, doliczymy się mniej więcej sumy 664 tysięcy złotych. Dzieląc to na pięć lat otrzymamy średnio 11 tys. złotych miesięcznie – choć wciąż mówimy o przychodach firmy. Jak wygląda zysk po ich odliczeniu, Napierała mówić nie chce. – Jak idę do sklepu, mam czym zapłacić. Jak muszę zatankować garbusa z 1999 roku, mam za co. Udaje mi się wyjść kilka razy w miesiącu do restauracji – mówi wymijająco. – Nie robię tego dla zysku, wychodzę z założenia, że ten, kto robi coś, co lubi, nigdy nie pracuje – podsumowuje wymijająco.
O przyszłość jest za to spokojny, „rozpędzona maszynka” tak szybko się nie zatrzyma, choć oczywiście moce jednego rzemieślnika są ograniczone. Natomiast wciąż pojawiają się kolejne osoby chcące kupować zegarki marki Woodlans – w olbrzymiej mierze dzięki marketingowi szeptanemu, to znajomi dotychczasowych klientów. Platformy handlowe takie jak DaWanda, gdzie Napierała również jest obecny, mają w jego biznesie mniejsze znaczenie.
– Wszystkie zegarki robię na bieżąco. Jeżeli ktoś do mnie dzwoni lub pisze, pytam, który zegarek chce i zaczynam go wykonywać – przekonuje twórca drewnianych cacek. – Dziś zajmuje to mniej więcej półtorej dnia, nie mam zapasu „na magazynie”. Pracę dokumentuję fotografiami i krótkimi filmami, że klient miał pewność, że jego zegarek został rzeczywiście wykonany ręcznie. Pytanie, ile to jest warte. Moim zdaniem więcej niż cena 460 złotych. Wystarczy pójść do salonu i przekonać się, co można tam kupić za 400 złotych: chińskie, seryjnie produkowane, pozbawione duszy urządzenia, którym niczym się nie różnią od tysięcy innych na rynku – kwituje.
Ci sami Chińczycy zaczynają od kilku lat wkraczać na poletko, które wcześniej zagospodarował wyłącznie krakowski rzemieślnik z korporacyjną przeszłością. Na platformach handlowych za Wielkim Murem bez większego kłopotu można kupić drewniane zegarki za zaledwie kilkanaście euro za sztukę: towar produkowany seryjnie, zapewne niezbyt trwały. Za to, jak twierdzi Napierała, pojawiający się również w ofercie około setki firm działających na polskim rynku, jako „ręczna robota”. – Powstaje mnóstwo konkurencyjnych firm, które po prostu ściemniają klientom – kwituje Napierała. Ale on sobie z taką konkurencją radzi, nawet jeżeli nie wyprodukuje w ciągu dnia więcej, jak jeden zegarek. – Daleko mi do milionera, ale jestem szczęśliwy z tym, co robię – wzrusza ramionami.
Napisz do autora: mariusz.janik@innpoland.pl
