Dokładnie rok trwał eksperyment zespołu pod kierownictwem dr hab. Michała Krawczyka z Wydziału Nauk Ekonomicznych UW. Grupa badaczy śledziła sprzedaż i losy 240 tytułów wydanych w tym czasie przez polskie wydawnictwa. Pula tytułów była zróżnicowana: od literatury pięknej, przez poradniki, po książki z dziedziny nauk ścisłych. Podzielono je na dwie grupy: połowę ze wspomnianych pozycji pozwolono piratom umieszczać w sieci do woli, nikt nie zmuszał użytkowników pirackich kopii do usuwania plików. W drugiej puli znalazły się książki, których skrupulatnie pilnowano: wyspecjalizowana firma dbała o to, by z internetu zniknęła każda odnaleziona kopia.
Na koniec naukowcy zajrzeli do wyników sprzedaży książek z obu grup. – I to, czy pirackie kopie książek były łatwo czy trudno dostępne, nie miało realnego przełożenia na sprzedaż książki – potwierdza w rozmowie z INN:Poland dr Krawczyk.
Naukowo pan udowodnił, że piractwo nie szkodzi. Będzie pan bohaterem internetów!
Nie sądzę, żebym stał się jakimkolwiek bohaterem. To nie pierwszy raz, kiedy podobny przekaz idzie w świat. I nie ma co generalizować: to jedno badanie, wniosków z niego nie da się wprost przełożyć na inne rynki. Każdy ma swoją specyfikę i widać wyraźnie, że rynek książki działa inaczej niż rynek muzyki.
Cóż, w każdym razie dowodzi pan, że jeżeli chodzi o książki, piractwo nie szkodzi. Niby dlaczego tak się dzieje?
Trudno nam wyrokować na temat mechanizmów. Możemy luźno zakładać, że działa tu mechanizm substytucji: zastąpienia produktu – w tym przypadku, powiedzmy, książki za 40 złotych – tanim lub darmowym substytutem. To mechanizm szkodliwy, choć nie można powiedzieć, że działa w skali 1:1 – czyli że tysiąc osób, które ściągnęły piracki plik to tysiąc osób, które nie kupiło książki. W tej grupie są pewnie osoby, które byłyby gotowe zapłacić więcej niż 2 złote, ale nie 40 złotych. Więc tysiąc ściągnietych nielegalnych kopii to nie jest tysiąc niesprzedanych egzemplarzy – to oczywista bzdura.
Z drugiej strony znacząca część klientów, którzy mają te 40 złotych i są skłonni je wydać, najczęściej nie ściąga pirackich kopii. Z rozmaitych powodów – moralnych, technologicznych.
Zdarzało się, że argumentowano, iż pirackie kopie to najlepsza forma reklamy, a prawdziwy fan pójdzie potem po legalny egzemplarz dzieła.
Tak, może być i tak, że dostępność pirackiej wersji powoduje wzrost popularności produktu. Mogę ściągnąć darmową wersję i później opowiadać znajomym, że to fajna książka – i niektórzy mogą chcieć kupić wersję legalną. W niektórych przypadkach łatwiej też korzystać z wersji legalnej – książki papierowe są najlepszym przykładem.
Nie ma znaczenia, czy chodzi o „ileś tam twarzy Grey'a”, czy o skomplikowaną prawniczą analizę?
Nie ma. W eksperymencie zrobiliśmy generalny przegląd tego, co pojawia się na półkach księgarni. Nie twierdzę, że próba była w pełni reprezentatywna, ale badaliśmy bardzo zróżnicowaną ofertę: książki akademickie, popularne paperbacki, poradniki. Wszystko, na co pozwoliły nam wydawnictwa, które zgodziły się współpracować i dostarczyć nam dane. Mieliśmy nowości, co trzecia z książek miała premierę w czasie trwania eksperymentu, inne też nie były starociami. Nie stwierdziliśmy, żeby w jakimś segmencie efekty eksperymentu były wyraźnie odmienne od innych segmentów.
Może to specyfika rynku. Czytelnik lubi czuć papier w palcach.
Na pewno plik elektroniczny jest stosunkowo słabym substytutem książki. W przypadku muzyki to doskonały substytut, zwykle chcemy mieć muzykę w postaci elektronicznej, płyty to dziś niewielka część rynku. Jeszcze inaczej w przypadku filmów: piracki plik to niezła alternatywa dla DVD czy VoD, ale już słabszy substytut pójścia do kina – i z powodu jakości, i ze względu na to, że wyjście do kina to często wydarzenie towarzyskie.
Jaki z tego morał dla wydawnictw? Może należy darować sobie walkę z piratami i wydawać pieniądze na wydawanie nowych tytułów?
Trudno tu o precyzyjne dane finansowe. W czasie, jak realizowaliśmy projekt, agencja zajmująca się ściganiem piratów i tak nie miała wielu klientów. Większość wydawców z przekonaniem mówiła, że piraci to ogromny problem, ale nikt z tym intensywnie nie walczył: część podejmowała starania na własną rękę, interweniując np. w Chomikuj.pl, żeby usunięto jakieś pliki. Pewnie w grę wchodzi też wyperswadowanie autorom, by nie wrzucali żadnych plików do sieci.
Ale nie ma też wątpliwości, że spór zbiorowy z Chomikuj.pl, rozmaite inicjatywy Polskiej Izby Książki i inne działania sugerują, że wydawcy uważają problem za poważny i są przekonani, że piraci psują im biznes. Wyników naszego badania też nie przyjęto, powiedziałbym, z entuzjazmem. Usłyszałem, że to mała próba. Cóż, mała – tylko tylu wydawców zgodziło się zaangażować w nasz eksperyment.
Może działa też efekt skali? Dużo jest takich portali, gdzie można piracić książki?
Portali jest dużo, ale to Chomikuj.pl jest tu graczem dominującym.
Dużo to dziesiątki czy setki?
Będzie setka. Natomiast Chomikuj.pl ma naprawdę duży udział w tym rynku. W szczególności, gdy chodzi o te pliki, które mają znaczenie praktycznie tylko dla polskiego konsumenta. Filmy i muzyka mogą mieć obieg międzynarodowy, tu portale typu Pirate Bay mogą być równie atrakcyjne. Ale w przypadku książek w języku polskim takie portale nie mają wielkiego znaczenia: zagraniczni użytkownicy nie szukają książek po polsku, a Polacy znajdują je na własnych stronach.
Na własnych stronach, czyli na Chomikuj.pl? Ile ten portal ma udziału w tym rynku? Połowę?
Znacznie więcej. Jeżeli chodzi o kopie, które wyszukiwał program współpracującej z nami agencji, to mogło być jakieś 90 proc. Ale może po prostu na Chomikuj.pl łatwiej je znaleźć. Przy czym jak powtarzaliśmy wyszukiwanie, powierzając je nie botowi lecz żywym ludziom, którzy szukali kopii danego tytułu – i oni najczęściej odnajdowali książkę właśnie w tym portalu.
Ale może być tak, że na stronach dla wtajemniczonych piractwo kwitnie.
Ale wtedy wymiana odbywa się w gronie wtajemniczonych, typowy konsument takiej strony łatwo nie znajdzie.
Bywa że i polscy naukowcy szukają książek na pirackich stronach. Nie każdego badacza nad Wisłą stać na wydanie kilkuset złotych za egzemplarz specjalistycznej pozycji...
Zdarza się. Teraz jest jeden duży gracz – SciHub – i ma prawie wszystko, a przynajmniej z tego, co o nim czytałem, ma prawie wszystko. Bo też nigdy nie korzystałem. W takim przypadku może też działać inny mechanizm: frustracja. Że za publiczne pieniądze tworzy się jakąś wiedzę w postaci artykułu, po czym ona zostaje przejęta przez prywatną korporację, która z kolei potem kasuje te same uniwersytety, gdzie prowadzi się badania, za dostęp. Może to tylko wymówka, ale wielu to frustruje.
I co? Taki badacz czuje się jak Robin Hood świata nauki?
Mniej więcej.
Wydaje mi się, że naszych naukowców po prostu nie stać na kupienie książki za kilkaset złotych.
I tak bywa. Znam przypadek, w którym na półce naukowca stoi 40 książek po rosyjsku, autorstwa zachodnich badaczy, które zostały przetłumaczone i wydane w Rosji – relatywnie w niskiej cenie – bez płacenia żadnych tantiem. Kraje biedniejsze korzystają z dorobku bogatszych, bez poszanowania praw autorskich.
Bogatsze społeczeństwa ściągają z sieci mniej czy tyle samo?
Trudno jednoznacznie ocenić, ale raczej mniej. Najwyższe poziomy piractwa są w relatywnie najmniej zamożnych społeczeństwach, zwłaszcza w Azji i Afryce. Istnieje poza tym korelacja między poziomem zamożności a poszanowaniem prawa. Generalnie kraje biedniejsze chętniej uciekają się do piractwa, ze zrozumiałych względów.
Jest jakiś realny sposób na ukrócenie piractwa? Bo mam wrażenie, że skoro wydawnictwo zaczyna sprzedawać wersję PDF, to ona wcześniej czy później będzie krążyć w sieci za darmo.
Dotychczasowe doświadczenia pokazują, że technologicznie nie sposób się z piractwem uporać. A pozwy za tysiące dolarów z kolei budzą wątpliwości, czy to rozsądne i sprawiedliwe. Sądzę więc, że piractwo istnieje i istnieć będzie, i biznes musi się nauczyć żyć ze świadomością, że tak jest, starając się odnaleźć w takiej rzeczywistości i dbając o łatwy dostęp do legalnych wersji produktów.
Może to kwestia modelu biznesowego? Zacznijmy wydawać książki z reklamami, ale za darmo.
Takie pomysły krążą. Inny pomysł to formuła pay what you want – są badania sugerujące, że jak mogę wybrać cenę, to jestem skłonny coś tam zapłacić. Ale jeżeli cena zostanie narzucona, mam odruch: „jak tak, to wezmę sobie to za darmo”. Ten model jest więc obiecujący, ale niemal wyłącznie dla produktów, które mają niski koszt końcowy, bo trudno w nim zaoferować czegoś, co generuje wysokie koszty. Ale dla dóbr kultury – jak książki – mógłby to być model atrakcyjny.