Zwalniają (się), znaczy: będą zatrudniać. Można toczyć wielogodzinne dyskusje o tym, czy rzeczywiście w Polsce narodził się „rynek pracownika”, ale z badań sondażowych wynika, że lepszego momentu na zmianę pracy nie było od dawna. Tendencje są sprzyjające – nowa praca marzy się olbrzymiej grupie Polaków, pracodawcy zdają sobie sprawę z „presji płacowej”, a także znaczenia relacji w firmie. Być może niezauważalnie dochodzi dziś do podobnej rewolucji kadrowej, jaka miała miejsce w latach 90.
Najświeższych danych dostarczyła firma Randstad. W ostatniej edycji badania Monitor Rynku Pracy widzimy trendy: 21 proc. pracowników zmieniło pracodawcę w ciągu ostatniego półrocza, niemal co trzeci zastanawia się nad zmianą w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. A w tej drugiej grupie co trzecia osoba aktywnie nowej pracy szuka. Oznacza to, że transfer do innej firmy rozważa co drugi pracownik w Polsce!
Powoli zanikają też bariery, które wcześniej stanowiły największą przeszkodę w zmienianiu miejsca pracy. Czas poszukiwania nowego pracodawcy zmalał do 2,5 miesiąca – ba, dla 53 proc. osób, które dokonały „transferu” do innej firmy pozostawało bez pracy przez około miesiąc. Można zakładać, że to osoby, które miały już wszystko „dogadane”, zanim porzuciły dotychczasowe miejsce pracy. Bardziej spektakularny jest następny wskaźnik z listy – aż 29 proc. osób zmieniających pracę, musiało jej szukać 2-3 miesiące. W tym przypadku można zakładać, że w sporej mierze były to osoby, które pracy szukały dopiero po otrzymaniu informacji (albo podjęciu decyzji) o zwolnieniu. Relatywnie niewielkie grupy to osoby, pozostające bez pracy dłużej. 7 proc. szuka pracy przez 4-6 miesięcy, 3 proc. – 7-12 miesięcy, 2 proc. – powyżej roku. Finalnie i tak pracę znajduje właściwie każdy, który jej szuka.
Nie trzeba zmieniać pracy, żeby dostać nową
Kolejny czynnik to płace. Wystarczy spojrzeć na krzywą wyznaczającą średnie wynagrodzenie w Polsce według Głównego Urzędu Statystycznego. Polacy nie ukrywają, że to najważniejszy czynnik, który pcha ich do szukania nowego zajęcia – i to w sytuacji, kiedy siedmiu na dziesięciu respondentów twierdzi, że są zadowoleni z wykonywanej pracy.
Niebagatelną rolę w tych procesach odgrywają zapewne media – zarówno branżowe, jak i te o charakterze ogólnoinformacyjnym. Trwająca od dobrych dwóch czy trzech lat gonitwa na „dobre i coraz lepsze” wiadomości z rynku pracy – kolejne rekordy warunków zatrudnienia w sieciach handlowych i firmach, alarmistyczne informacje o tym, że co -enta firma ma kłopoty z zatrudnieniem – sprawia, że w pracy czujemy się dziś tak pewnie, jak rzadko kiedy wcześniej.
Ba, kadrowa karuzela w polskich firmach otwiera też możliwości awansu wewnętrznego. 22 proc. osób, które pracy nie zmieniły – zmieniło stanowisko w firmach, co najczęściej zapewne wiązało się z awansem w strukturze wewnętrznej. Innymi słowy, w obecnej sytuacji nie trzeba nawet szukać pracy, żeby... dostać nową.
Mit rynku pracownika
Teraz jednak w tej beczce miodu powinna wylądować łyżka dziegciu. Rynek pracownika nie jest dla wszystkich – i to też widać w badaniach, nawet jeśli nie w Monitorze Rynku Pracy. Pęd do zmian widać w wybranych branżach, najmocniej w tych, które dziś przeżywają największy boom – jak budownictwo, usługi informatyczne czy gastronomia. Nie jest on wcale tak ewidentny w innych branżach.
Jak zwykle w Polsce, „rynek pracownika” zawitał może do wielkich metropolii, ale w tej Polsce, gdzie rządziła od dekad lokalna fabryka – nie zmieniło się nic. Ba, jak pisała niedawno „Gazeta Wyborcza”, wycinanie lokalnych połączeń kolejowych i autobusowych odcięło od pracy niemałą rzesze pracowników, którzy zwyczajnie nie mają czym dojechać. Najmocniej odbija się to na pracy zmianowej w handlu, turystyce czy gastronomii. – Często nie ma czym wrócić do domu nawet w dni powszednie, nie mówiąc o weekendach, kiedy niektóre wsie są odcięte od świata – opowiadała dziennikarzowi urzędniczka z nowosądeckiego urzędu pracy.
Gdy spojrzymy na statystyki zebrane przez Randstad uderzający staje się jeszcze jeden aspekt: znaczna część kadrowego „ruchu” na rynku pracy to osoby wykonujące pracę na niezbyt wdzięcznych stanowiskach – np. jako sprzedawcy i pracownicy obsługi klienta (38 proc. osób w tej grupie) czy robotnicy niewykwalifikowani (32 proc.). Kierownicy czy menedżerowie wysokiego szczebla na ryzykowne poszukiwanie nowej firmy decydują się trzykroć rzadziej. I jeszcze jedno: ponad 40 proc. osób, które znajdują, a przynajmniej szukają nowej pracy, to osoby przed trzydziestką. Co oznacza, że obecna rewolta na rynku pracy ma charakter pokoleniowy.
Być może zatem jesteśmy świadkami podobnej zmiany pokoleniowej w biznesie, jak w latach 90. Na gruzach komunistycznej gospodarki pojawiły się wówczas nowe firmy, które wielokrotnie uznawały know-how pracowników dostępnych na rynku pracy za nieprzydatne lub przestarzałe. W zamian zatrudniano dwudziestolatków, którzy może byli żółtodziobami, za to mieli otwarte, chłonne umysły i czuli „ducha zmian” znacznie lepiej niż zasklepieni w dotychczasowych kanonach myślenia menedżerowie „central handlu zagranicznego” czy państwowych molochów. Efektem był szereg spektakularnych karier relatywnie młodych menedżerów czy specjalistów, którzy przez kolejne lata nadawali ton swoim firmom i branżom.
Wkrótce może się zatem okazać, że czas tamtej generacji dobiegł końca – i w następnych dekadach karty w biznesie będą rozdawać właśnie ci, którzy dziś próbują znaleźć sobie możliwie najwygodniejsze miejsce do pracy.