Jacek Balkan jest niewinny – orzekł sąd. Sprawa toczyła się aż sześć lat. Producent „pierwszego polskiego superauta”, czyli Arrinery, pozwał dziennikarza motoryzacyjnego o zniesławienie, za materiał dziennikarski, jaki zrealizował. I w końcu Arrinera przegrała.
"Arrinera, czyli ściema po polsku" – tak w 2012 roku Jacek Balkan zatytułował odcinek swojego Motodziennika, publikowanego w portalu Moto.pl. Bez ogródek wypalił, że to ściema i opisał kulisy powstawania tego samochodu. Zarząd Arrinery bardzo się oburzył, zażądał sprostowania (z czym zgodził się sąd), a następnie wytoczył dziennikarzowi proces.
Trzeba było aż sześciu lat procesu. Tamten odcinek Motodziennika wywołał w sieci potężną burzę. Jacek Balkan opisywał, że na swój pierwszy publiczny pokaz Arrinera przyjechała na lawecie, że jest poskładana z części innych samochodów, co widać na pierwszy rzut oka, że ma silnik od Audi i generalnie nie jeździ.
Co ciekawe, Jacek Balkan był jednym z niewielu, jeśli nie jedynym, którzy negatywnie ocenili projekt. Wykazał też niejasne powiązania finansowe i organizacyjne wśród osób i firm stojących za tym pomysłem. A producent szykował się wtedy do emisji akcji.
Domniemane zniesławienie miało wpłynąć na ich kurs. Sąd przyjrzał się datom emisji Motodziennika i giełdowym wykresom, po czym orzekł, że problemy związane z wejściem spółki Arrinera miały miejsce na długo przed pojawieniem się materiałów Jacka Balkana i związane były choćby z niespełnianiem wymogów przez spółkę, negatywnym zaopiniowaniem dotychczasowych projektów czy zbyt niskim poziomem kapitału w stosunku do planów rozwojowych. A kurs spadał niezależnie od tego, co o aucie mówił dziennikarz.
Co Morawiecki ma wspólnego z Arrinerą?
Budowa auta potwornie się ślimaczy. Pierwsze doniesienia o tym projekcie pochodzą z 2008 roku, w 2012 pokazano pierwszy model, przypominający Lamborghini. A w 2016 roku spółka pracująca nad autem pokazała jego kolejne wcielenie, którym zachwycił się sam ówczesny wicepremier Mateusz Morawiecki.
– Od czasów dwudziestolecia międzywojennego w dziedzinie przemysłu samochodowego nie zrealizowano w Polsce niczego na tak wysokim poziomie. Arrinera Hussarya to przykład polskiego samochodu wyścigowego, który może konkurować z najbardziej uznanymi i doświadczonymi markami. To także wyjątkowa wizytówka polskiej technologii i polskiego eksportu – mówił pompatycznie i pozował do zdjęć z Arrinerą, model Hussarya GT.
Ten pokaz został zorganizowany przed kolejną próbą emisji akcji. Nieudaną, spółka ją zawiesiła i zwróciła pieniądze inwestorom. Warto dodać, że w 2016 zapewniali, iż sprzedaż modelu Hussarya zacznie się lada chwila. Ponoć w roku 2017 udało im się sprzedać jeden samochód. Ale spółka nie zamierza na tym poprzestać, bo już zapowiedziała, że zaczyna budować elektryczną wersję Arrinery.
Wygląda na to, że znów przymierza się do emisji akcji, bo chwali się tym, że wypuszcza rodzaj wirtualnej waluty, który ma służyć rozwojowi tego projektu. Na razie de facto nie ma czegoś, co można byłoby nazwać produktem. Tym bardziej, że firma wciąż nie pochwaliła się uzyskaniem homologacji drogowej, więc może poruszać się jedynie po torach wyścigowych, które je dopuszczą.
Przed sądem zeznawał między innymi budowniczy replik, Marek Bojar. Stwierdził, że to on jest twórcą pierwszego auta, które pokazywano dziennikarzom przed emisją akcji. Dodał, że cała współpraca skończyła się dla niego długami.
Sąd wręcz zmiażdżył biegłego powołanego przez Arrinerę. Okazało się, że korzystał ze zdjęć prasowych, nie robił własnych, oględzin samochodu dokonał metodą na oko. Poza tym oparł się tylko na rozmowach z przedstawicielami spółki.
Jacek Balkan przez sześć lat nie mógł pisać o Arrinerze i towarzyszących temu projektowi kontrowersjach. Na razie nie ujawnia, czy będzie nadal zajmował się tą sprawą, ale twierdzi, że z uniewinniającego go wyroku jest zadowolony. W sumie odbyło się kilkadziesiąt rozpraw, ich kosztami sąd obciążył powoda. Trudno jednak przypuszczać, żeby teraz Jacek Balkan powstrzymał się od pisania o Arrinerze.
W sumie chodzi też o obronę interesów inwestorów prywatnych i państwa – bo projekt dostał przecież rządowe dofinansowanie. Złośliwi mówią, że emisja i dotacje były głównymi powodami, dla których projekt został powołany. Raczej nie była nim budowa aut, bo zbudowanie dwóch jeżdżących prototypów trudno uznać za sukces.