Grecy mogą mieć deja vu: ponad dekadę temu nieokiełznane pożary spustoszyły Peloponez, Attykę i Eubeę. Straty poszły w miliardy dolarów, dzielni strażacy gasili pożary sprzętem pamiętającym rządy pułkowników, a Europa snuła wizję europejskiego pogotowia strażackiego. Po czym nastąpiła dekada spokoju, która skutecznie uśpiła czujność kolejnych rządów w Atenach.
"Póki co lato mija spokojnie i odnotowano jedynie niewielkie pożary" – tak zaczynali swój reportaż o pilotach samolotów gaśniczych z Grecji chińscy reporterzy. Opublikowany zaledwie dzień przed wybuchem gwałtownych pożarów w Attyce tekst okazał się być proroczy.
Dziennikarze odwiedzili 335 Szwadron Taktycznego Transportu – jednostkę lotniczą specjalizującą się w gaszeniu pożarów, zlokalizowaną w bazie wojskowej Elefsina, na zachód od Aten. Wyjąwszy kilka zwyczajowych anegdot o trudach tej wyjątkowej służby, obrazek wyłaniający się z reportażu Chińczyków jest jednak niezbyt optymistyczny.
Samoloty z czasów junty
Jak się okazuje, pomimo upływu lat Grecy wciąż latają na maszynach z kilkudziesięcioletnim stażem: większość z floty 11 dwusilnikowych samolotów Canadair CL-215 została wyprodukowana w latach 1974-1979, a najmłodsze egzemplarze pochodzą z okolic 1990 roku. Flota ta odpowiada za terytorium całego państwa, dlatego część samolotów stacjonuje w innych bazach.
Piloci podkreślają też, że gaszenie pożarów w Grecji jest wyjątkowo trudną sztuką – choćby ze względu na ukształtowanie terenu. – Ogień płonie często w kanionach, co utrudnia nam zejście tak nisko, jak byśmy chcieli: samolot z ładunkiem wody nie jest wystarczająco zwrotny – tłumaczył jeden z pilotów, porucznik Georgios Apostolou. – Dym może też zasłaniać słupy wysokiego napięcia lub wysokie drzewa – dodawał.
Na efektywność akcji ratowniczych i gaśniczych wpływa zarówno stres wynikający z odpowiedzialności (co jest rzeczą naturalną), jak i przestarzały sprzęt – wymagający w pełni manualnego sterowania, gdyż ilość automatyki zamontowanej w czterdziestoletnich samolotach jest minimalna.
Niewielkim pocieszeniem będą samoloty i personel z Hiszpanii, Cypru, Polski, Włoch, Niemiec czy Francji. W grę wchodzić będzie docelowo kilka maszyn i kilkudziesięciu specjalistów. Czy takie siły będą w stanie powstrzymać rozprzestrzeniający się dzięki porywistym wiatrom ogień?
3 miliardy dolarów strat
Raczej wątpliwie, biorąc pod uwagę historię pożarów z 2007 roku. Żywioł szalał wówczas przez ponad dwa miesiące – od końca czerwca do początków września. Strawił 2700 km kwadratowych, tysiąc domów mieszkalnych i przeszło tysiąc innych budynków. Straty szacowane tuż po uporaniu się z kataklizmem sięgnęły półtora miliarda dolarów, później wzrosły do niemal 3 mld.
To był dopiero wstęp do wielkiego wysiłku finansowego, jaki czekał Greków i donatorów z całego świata. Z deklaracji ówczesnego rządu wynikało, że przeznaczy na wsparcie ocaleńców i odbudowę zniszczonych regionów grubo ponad miliard dolarów.
Niemal 90 mln euro chciała dać Unia Europejska, UEFA obiecała milion franków szwajcarskich na nowe obiekty sportowe, Cypryjczycy obiecali udział w odbudowie, nawet śmiertelni wrogowie – Turcy – obiecywali pomoc. W UE zaczęto przemyśliwać o europejskich „siłach gaśniczych”.
Pożary z 2007 roku poważnie skomplikowały przygotowania do Igrzysk Olimpijskich w Grecji zaplanowanych rok później. Ale pamięć o nich szybko się zatarła – rok później wybuchł globalny kryzys finansowy, a w kolejnym roku okazało się, że greckie finanse są w zapaści. Jakiekolwiek inwestycje w bezpieczeństwo i grecką straż pożarną stały się zbędnym wydatkiem.
Pytanie, czy obecna fala pożarów – w tej chwili już okraszona większą liczbą ofiar niż dekadę temu – sprawi, że władze w Atenach postanowią zainwestować w strażaków. I czy znowu nie skończy się wyłącznie na obietnicach.