Dane Głównego Urzędu Statystycznego nie pozostawiają większych wątpliwości: miastowi chcą uciekać z metropolii. Nie chcieliby się jednak przeprowadzać na dobre, chodzi raczej o pomieszkiwanie w gminach położonych wokół dużych miast, by utrzymać dotychczasową, dobrze płatną pracę. Ale takie połączenie dni w korporacji i wieczorów w wiejskim ogrodzie to sport dla tych, którzy dobrze zarabiają i mają wiele cierpliwości.
Według opublikowanej w ubiegłym tygodniu prognozy GUS w okresie od 2016 do 2030 roku z miast może wyjechać ponad 5 proc. mieszkańców. Oczywiście, w olbrzymiej mierze będą to zapewne migracje z miast mniejszych do większych, ale też – z miast na wieś. Zaludnienie na polskiej wsi ma wzrosnąć z 10,97 mln osób do 11,28 mln w 2030 r.
Pobieżna interpretacja danych Urzędu pokazuje też, że wyprowadzka ta nie dotyczy emerytów lecz osób w kwiecie wieku – ludność miejska, gdy chodzi o osoby w wieku 18-44 lata, zmniejszy się aż o 8,7 proc. Będą one najprawdopodobniej uciekać do gmin położonych w bezpośrednim sąsiedztwie metropolii, a jedynym wyjątkiem od zasady jest Rzeszów, ośrodek, któremu „przybędzie” 7 proc. ludności.
Widać to na przykładzie miejscowości podwarszawskich: w rekordowych pod tym względem Ząbkach przybędzie aż 34 proc. mieszkańców w stosunku do 2016 r. Niewiele mniej w nieodległych Markach (31 proc.) czy Kobyłce (23 proc.). Spore przyrosty prognozowane są w Redzie (21 proc.) czy Pruszczu Gdańskim (17 proc.).
Realne oszczędności
Mit o sielskości życia na wsi wraca od lat, choć pod rozmaitymi szyldami. Zawsze chodzi o kontakt z naturą, często o spokój i prostotę życia, piękno własnego ogrodu, last but not least – o rachunki. – Sentyment do szlacheckiego stylu życia jest w Polsce bardzo rozpowszechniony. Nie zniknął nawet w PRL – mówiła kilka lat temu w wywiadzie dla „DGP” socjolog z PAN, Maria Halamska.
– Tę tęsknotę widać najczęściej po zabudowie: przybywa na wsi domów stylizowanych na dworeczki, dwory, a nawet pałace. A przecież, jak cię widzą, tak się piszą: jeśli ktoś ma dworek, znaczy się szlachcic. Nieważne, że zazwyczaj te budowle są małe i brzydkie. Istotne jest to, że każdy może być panem w swojej posiadłości – dodawała.
Jednak prognozowana przez GUS ucieczka z miast to coś nieco innego. Przedsiębiorcy czy pracownicy korporacji liczą na to, że uda im się do komfortu wielkomiejskiego życia dodać elementy „sielanki” na wsi: tanią i zdrową żywność, wieczory w ogrodzie lub przy kominku, znacząco większą powierzchnię lokalu.
W ostatecznym rozrachunku okazuje się, że nie wszystko jest takie proste, jak mogłoby się wydawać. Największa oszczędność przy takiej przeprowadzce wiąże się z zakupem lokalu: owszem, za cenę 50-metrowego mieszkania w centrum miasta da się nierzadko kupić 70-, 80- czy nawet 100-metrowy (w zależności od oddalenia od metropolii i popularności danej gminy).
Najtańsza żywność jest na targu
Większa powierzchnia mieszkania to jednak również większa powierzchnia, o którą należy zadbać. Paweł wyprowadził się do własnego, 200-metrowego domu w jednej z maleńkich miejscowości między Warszawą a Sochaczewem. – Cena mediów w zasadzie nie różni się od tej dla mieszkańców miasta – podkreśla w rozmowie z INNPoland.pl. Diabeł tkwi w szczegółach. – Na początku korzystaliśmy z pieca olejowego, sezon grzewczy kosztował nas wtedy dobre 10 do 12 tysięcy złotych – przyznaje.
Podobnie ocenia to Adam: od kilku lat wraz z żoną i dwójką dzieciaków mieszka w Lesznowoli, tuż obok Piaseczna. Warszawa wydaje się być w zasięgu ręki, a jednocześnie za oknem niemalże nieskażona ludzką obecnością przyroda. Za 70-metrowe mieszkanie na tutejszym osiedlu wyszło tyle, co za 50 metrów na Ursynowie. Mateusz z osiedla domów bezczynszowych w jednej z prawobrzeżnych podwarszawskich miejscowości podkreśla, że za swoje 100 metrów zapłacił tyle, ile „w mieście” kosztowałoby 60-70.
Opłaty zbliżone do tych w Warszawie – co do tego nasi rozmówcy są zgodni. Ale nie wszystko jest idealne. Adam, jako grafik z zawodu, potrzebuje stałego i dobrego połączenia z internetem – długo miał dostęp tylko do radiowego, a to bywało zawodne. Wyjąwszy sklepiki z podstawowymi artykułami spożywczymi, niewiele atrakcji pozostaje w zasięgu spaceru.
Ceny w sklepach? Zbliżone do wielkomiejskich, czasem nawet wyższe, bo dystrybutor liczy sobie za kilkadziesiąt kilometrów dojazdu. Za to bliskość „prawdziwych” rolników ma swoje plusy. – Jeśli w okolicy jest taki prawdziwy targ wiejski, to tam jest rzeczywiście taniej i można trafić na jakościowe produkty np. z małych wiejskich wędzarni. A tu mam trzy takie miejsca, gdzie znajdę np. szynka wędzona tu za kilo kosztuje 30 zł, a na Ursynowie ta sama szynka – bo wiem, że biorą stąd – kosztuje 70 zł – wylicza Paweł.
– Życie na wsi oznacza konieczność ciągłego korzystania z samochodu – mówi. Po większe zakupy i tak trzeba pojechać, dzieciaki do przedszkola czy szkoły nie pójdą na piechotę, bo to kilka kilometrów, praca – w Warszawie.
I rzeczywiście, codzienny dystans, jaki mają do przebycia nasi rozmówcy znacząco się wydłużył. Paweł jeździ dziś jakieś 80 km dziennie, Adam 50 km, Mateusz 35 km. Co zaoszczędzili „na podłodze”, to dorzucają do rachunków za paliwo. Adam szacuje, że powrót z zakrapianej imprezy w Warszawie taksówką to wydatek na dobre 100 złotych, życie towarzyskie niewątpliwie na tym cierpi.
Niech podpisują oświadczenie
Wszyscy jednak podkreślają, że tu nie o rachunki chodzi. – Dziś już nie wyprowadziłbym się stąd, za żadne skarby – dowodzi Adam. – Tego powietrza i tej ciszy nocą nic nie zastąpi. Gdy przyjeżdżam do rodziców i nocuję w blokach, dźwięki miasta już mi przeszkadzają, nie wysypiam się – dorzuca.
„Mieszkańcy wybierają miejsce zamieszkania, ale nie interesuje ich wieś jako taka” – kwitował w ubiegłym roku „Express Sochaczewski”. – U nas wiele osób wybiera miejsce, kierując się przyjaznym otoczeniem. Jednak dla nowych mieszkańców ważne są sprawy mediów: kanalizacja, dojazd i dobre połączenia drogowe oraz kolejowe. Wielu z nowych osadników na naszym terenie dojeżdża do pracy w Sochaczewie, Łowiczu i Warszawie – komentował wójt gminy Nowa Sucha.
– Mamy szczęście, wszyscy nasi sąsiedzi są podobni do nas: to ludzie, którzy z miasta sprowadzili się na jego dalekie obrzeża. Myślimy podobnie, spędzamy razem czas, nasze dzieci biegają razem. Tworzymy wspólnotę – opowiada Paweł. – Ludzie, którzy trafili na wieś, między autochtonów, często nie są w stanie tam wytrzymać. Znam co najmniej dwie pary, które w takiej sytuacji zdecydowały się na wyprowadzkę z powrotem do miasta – dodaje.
Nie chodzi bynajmniej o jakieś szykany, czy złośliwości – choć gdyby poszukać w lokalnych gazetach, dałoby się i takie przypadki znaleźć. – Po prostu nie było chemii, nie było kontaktów z bezpośrednimi sąsiadami, nie było rozmów, wspólnych doświadczeń czy zainteresowań. Byli samotniejsi niż w mieście – kwituje Paweł.
Ba, kilka miesięcy temu „Dziennik Wschodni” opublikował artykuł o mieszczuchach, którym życie sąsiadów-rolników wyjątkowo uprzykrzało życie na wsi. – Miałem skargi, a to na hałas ciągnika, a to na to, że rolnik po godz. 22 orał pole – relacjonował radny z podlubelskiej gminy Jastków. – Inny przypadek dotyczył oprysków, które każdy świadomy rolnik robi już po zachodzie słońca, aby nie szkodzić pszczołom – dodawał.
Tego typu sytuacji było na tyle dużo, że Krajowa Rada Izb Rolniczych ostatniego lata domagała się wręcz, żeby nowi mieszkańcy składali specjalne oświadczenia – o świadomości „warunków i specyfiki warunków życia na terenach związanych z produkcją rolną” oraz z zapewnieniem, że „nie będą występowali z jakimikolwiek roszczeniami”. Cóż, jak to mówią: uważaj, o czym marzysz.