Jednooki strzelec wyborowy", "snajper, który nie przymyka oka", "sportowiec z młotkiem w ręku" - tak określały go media i rywale. Nie trzeba być miłośnikiem piłki ręcznej, by wiedzieć, kto to Karol Bielecki. Legendarny sportowiec, który 11 czerwca 2010 r. w wyniku wypadku na boisku stracił jedno oko, nie poddał się i grał dalej, wciąż osiągając spektakularne sukcesy. Choć w te wakacje ogłosił, że kończy karierę sportową, nie zamknął tego rozdziału na zawsze. Swoją historią Bielecki pragnie zainspirować innych - by nie poddawali się, by wiedzieli, że można, nawet jeśli początkowo wydaje się, że jest inaczej. O swojej zupełnie nowej roli jako mówca motywacyjny Bielecki opowiedział w rozmowie z INNPoland.pl.
Mówcy motywacyjni w potoczym rozumieniu nie mają zbyt dobrej opinii. Nazywa się ich wręcz homeopatami psychologii. Co pana odróżnia od „kołczów”?
Ja po prostu opowiadam o tym, czego doświadczyłem i na podstawie własnej historii chcę zmobilizować człowieka, powiedzieć mu, że można. Coach kojarzy mi się z kimś, kto ciągle kreuje styl, nieustannie żyje w mediach społecznościowych, podczas gdy tak naprawdę bije pianę. Ja tak bardzo tym nie żyję, a nawet stronię od tego typu rzeczy. Nie zamierzam na tym punkcie zwariować i sfiksować, jak „typowy kołcz”.
To dlaczego zdecydował się pan tym zajmować?
Ponieważ sam doświadczyłem w życiu rzeczy, które były trudne. W sporcie mierzyłem się z ciągłymi upadkami i wzlotami - czy to w początkowych fazach kariery, czy u szczytu, gdy doszło do wypadku. Z własnego doświadczenia wiem, że kiedy człowiek szuka i dąży, żeby coś w życiu osiągnąć, to jest to możliwe.
Kwestia tego, żeby zdać sobie sprawę, jakie argumenty mamy w rękach, a nie skupiać się na tym, czego nam brakuje. Ja byłem w stanie wyciągnąć z moich doświadczeń dużo pozytywów. O tym trzeba mówić, bo zwykły człowiek też potrzebuje usłyszeć, że można i że warto.
Nie ma pan opinii zbyt wygadanego człowieka, a zostaje pan mówcą motywacyjnym. Czy jedno drugiego nie wyklucza?
Nie lubię się odzywać, kiedy nie mam nic do powiedzenia, a kiedy już mam i wysłucham wszystkich innych, to swoje zdanie potrafię wyrazić. Z moim przyjacielem Sławkiem Szmalem cały czas dyskutuję i rozmawiam. Nie potrzebuję jednak mówić rzeczy zbędnych, bo to strata czasu i energii. Słuchać też trzeba umieć.
Do swojej nowej roli przez kilka miesięcy ćwiczył pan pod okiem trenera wystąpień publicznych. Co było największym wyzwaniem?
Jeżeli coś już robię, to chcę to robić dobrze, tak jak w sporcie, a nie na zasadzie kompletnej amatorki. Z tego powodu współpracuję z Kamilem Koziełem, który jest jednym z lepszych w Polsce trenerów wystąpień publicznych. Najtrudniejsze jest chyba to, żeby moją historię fajnie odbiorcy przedstawić i pokazać, jakie pozytywne rzeczy można z niej wyciągnąć.
W wyniku wypadku na boisku stracił pan oko. Jak bardzo to wpłynęło na to, kim pan jest teraz?
Wypadek był dla mnie dużym przeżyciem, bo musiałem się zmierzyć z decyzją, czy w ogóle wrócić do piłki ręcznej. Początkowo w ogóle sobie tego nie wyobrażałem. Na szczęście dla mnie i mojego życia zacząłem walczyć i udało mi się wrócić na parkiet, a skutki 11 czerwca nie były takie bolesne, bo jednak moja kariera toczyła się dalej.
Oczywiście wypadek zmienił mnie też jako człowieka - nauczył, że wszystko w życiu jest ulotne, że w każdej chwili można wszystko stracić i wystarczy jedna chwila, by złamać budowaną przez tyle lat karierę. Niby banał, ale prawdziwy.
Z drugiej strony nauczyłem się, że z każdej rzeczy można wyjść, dopóki trwa życie i jesteśmy w stanie walczyć o tę trudniejszą i, w pierwszej chwili wydawałoby się, niemożliwą drogę.
Czy po wypadku sam pan się zmotywował czy ktoś panu w tej motywacji pomógł?
Po wypadku nie miałem specjalistycznej pomocy, sam się mobilizowałem. Bardzo mnie bolało, że to się wydarzyło i w jednej chwili moja kariera została przerwana, że tyle lat pracy poszło na marne.
Jednak nie chciałem za kilkanaście lat opowiadać, jak to kiedyś byłem wielkim sportowcem i zostało mi to odebrane. Nie chciałem sobie samemu wypominać, że nie podjąłem rękawic. Kiedy więc pojawiła się szansa powrotu do treningu, po prostu skupiłem się na tym, jakie atuty jeszcze mam i co mogę z nimi zrobić.
Nawet mimo tego, że nie dawano panu szans na powrót do piłki ręcznej.
Kiedy powiedzieli mi, że nie mogę dalej grać, a mimo wszystko udało mi się kontynuować karierę, to wówczas całe wydarzenie i utrata oka nie była tak dotkliwa, jak na samym początku. Była to oczywiście strata fizyczna, ale to, na co pracowałem tyle lat, nie zostało mi odebrane. I to właśnie chcę mówić ludziom - że się da. Kwestia tylko tego, jak do naszej tragedii podejdziemy.
To jak do tego podchodzić? Jest jakiś przepis?
Ja do utraty oka podchodziłem na chłodno. Wczoraj miałem zdrowy wzrok, dziś już go nie mam. Na początku byłem przekonany, że to wielka tragedia, lecz z kolejnymi dniami zaczęło do mnie dochodzić, że nie ma nad czym rozpaczać, a należy skupić się na tym, co mam teraz i wykorzystać wszystkie atuty, które mi zostały.
Kogo pan motywuje?
Trafiam do różnych ludzi. Od firm, które takie eventy organizują dla swoich pracowników, do uczniów, z którymi się często spotykam, a czasami też z ludźmi, którzy również stracili zdrowie i potrzebują takiego wsparcia.
Jak się pan czuje w nowej roli, stojąc przed publicznością?
Myślę, że dobrze. Nie mam z tym problemu, bo o takich rzeczach należy opowiadać i kreować dobre wzory, a nie tylko narzekać i mówić, jak to źle mamy w naszym kraju.
Jednak narzekanie to podobno narodowy sport Polaków. Czy marudni rodacy to trudna publiczność?
Z tego, co zaobserwowałem, to nie - obiór mojej osoby jest pozytywny. Dużo ludzi mnie kojarzy, więc gdy opowiadam o mojej historii - jak to wszystko wyglądało i jakie wyciągnąłem z tego pozytywy - to odbiór jest fajny.
Tytuł jednego z pańskich wykładów to „Jak podejmować dobre decyzje w trudnych momentach”. Pan w swoim życiu miał takich momentów kilka. Jak w takim razie wybrać dobrze?
Gdy dzieje się coś złego, to najłatwiej zamknąć się w sobie i powtarzać, że jest tragedia i że się nie da. I choć wydaje nam się, że ta trudna droga - u mnie była to dalsza gra z jednym okiem - jest niemożliwa, to kiedy zaczynamy próbować iść tą drogą, okazuje się, że jest jednak wykonalna.
Często jest ona warta walki, co udowadnia chociażby Robert Kubica, który przeżył poważny wypadek i po wielu latach walki wrócił do formuły 1. W końcu mu się to udało, bo się nie poddał ze swoim marzeniem.