Nadchodzący rok 2019 może być ostatnim rokiem wysokiego wzrostu gospodarczego, zarówno dla świata, jak i dla Polski. Ekonomiści są zgodni, że rozmaite negatywne zjawiska, które dziś są dla nas jeszcze teoretycznym zagrożeniem, mogą wkrótce zacząć się kumulować. W 2020 roku mogą zredukować nasz wzrost gospodarczy do symbolicznego poziomu.
O mijającym roku nie można złego słowa powiedzieć: analitycy, jak jeden mąż, spodziewają się wzrostu PKB o 5 proc. – może i z okładem. Bez względu na toczące się na co dzień spory o kierunek rozwoju polskiej gospodarki czy kosztowne programy rządowe, w ciągu dwunastu mijających miesięcy gospodarka przypominała przysłowiową „rozpędzoną lokomotywę”.
Większość prognoz na nadchodzący rok zakłada, że ten wzrost nie będzie już tak imponujący. – Wzrost PKB w przyszłym roku powinien dobić poziomu 3,5-4 proc., więc wciąż będzie przyzwoity – podkreśla w rozmowie z INNPoland.pl Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek Wydziału Nauk Ekonomicznych UW. – Trudno stawiać tezę, że czeka nas spowolnienie gwałtowne. Na pewno będzie ono jednak zauważalne – sekunduje jej Marcin Nowacki ze Związku Przedsiębiorców i Pracodawców.
Można powiedzieć, że te poglądy dokładnie odzwierciedlają oczekiwania „mainstreamu” polskich ekonomistów. Opublikowane na łamach dziennika „Rzeczpospolita” wyniki ankiety przeprowadzonej wśród 20 zespołów oraz indywidualnych analityków zawierają m.in. prognozę wzrostu PKB o 3,8 proc. w 2019 r. (ciut powyżej średniej z lat 2000-2016 wynoszącej 3,6 proc.). Ale już 2020 r. ekonomiści widzą w czarnych barwach: prognozują, że wzrost PKB może zjechać nawet poniżej 3 proc.
Trzy zewnętrzne zagrożenia
To największe spadki od czasów Wielkiego Kryzysu – podsumowywano zachowanie amerykańskiej giełdy tuż przed świętami. Spektakularne porównanie nie wytrzymało – krótkiej – próby czasu, gdyż już w czwartkowy, poświąteczny poranek, nowojorski parkiet dynamicznie odbił się od dna i sytuacja wróciła do normy.
Ale też to poza granicami czają się największe zagrożenia dla polskiej gospodarki. – Wojna handlowa między USA a Chinami, Brexit, niepewność w Niemczech dotycząca dalszego rozwoju sytuacji po tym, jak kanclerz Merkel odda ster rządów – wymienia najważniejsze czynniki Starczewska-Krzysztoszek. Każdy z tych „otwartych frontów”, gdyby zrealizował się czarny scenariusz, jest w stanie znacząco schłodzić koniunkturę w Polsce.
Wystarczą kilka prostych ruchów, które wcale nie są nieprawdopodobne. Dalsze zaognienie wojny handlowej między Waszyngtonem a Pekinem można sprowadzić do podwyższania ceł na kolejne towary, co przy temperamencie prezydenta Donalda Trumpa nie jest wykluczone. Brexit „bez porozumienia” wciąż jest możliwy (o tym akurat przekonamy się już w styczniu). Za Odrą zaś może dojść do kryzysu zarówno politycznego (ze względu na potencjalny kryzys w CDU po odejściu Merkel), jak i gospodarczego (związanego z niedoborem siły roboczej na rynku pracy).
– Niemcy są wyjątkowo silnie związane z globalną gospodarką, więc każdy z tych procesów może się przełożyć na ich gospodarkę. A zatem i na naszą, gdyż to na niemieckim rynku lokujemy 30 proc. naszego eksportu – podkreśla ekspertka UW. – Los naszej gospodarki jest tym razem wyjątkowo uzależniony od otoczenia zewnętrznego – dodaje Marcin Nowacki.
Polskie pięty Achillesa
To nie znaczy jednak, że polska gospodarka nie ma własnych słabości. – Mamy bardzo niepokojące symptomy osłabienia – podkreśla wiceszef ZPP. – 2018 r. był już właściwie drugim z kolei rokiem spadku poziomu inwestycji, a już w 2017 r., w porównaniu do 2016 r., spadły one o połowę. Nie sądzę, żeby to się odwróciło, tym bardziej, że mamy już kolejny czynnik ograniczający konkurencję, czyli ceny energii, które znacząco zniechęcają zwłaszcza do energochłonnych inwestycji – kwituje.
Drugi słaby punkt to stabilność prawna. – To całe zamieszanie z sądami, Trybunałem Konstytucyjnym, Sądem Najwyższym bardzo nam zaszkodziło. Percepcja stabilność prawnej i jakości polskiego prawa znacząco się obniżyła – dorzuca Nowacki. Z tego wynika też poczucie niepewności, jak wnioskuje ekspertka z UW. – Przedsiębiorcom trudno planować obciążenia dla swoich interesów, szczególnie podatkowe – mówi.
Według Starczewskiej-Krzysztoszek, w czasach niestabilności polityczno-prawnej – takiej, z jaką mieliśmy do czynienia przez ostatnie dwa lata – przedsiębiorcom trudno utrzymać pewność, czy i w jakim stopniu ich interesy będą chronione w najbliższej przyszłości. – To oznacza w konsekwencji mniejsze zainteresowanie kapitału zagranicznego, który przez lata pomagał lokować nas na globalnych rynkach – dodaje ekonomistka.
Do tego dochodzi ostatni czynnik: prorokowane już od wielu miesięcy załamanie rynku pracy. W ciągu ostatnich 2-3 lat ratowali go pracownicy z Ukrainy, którzy dostrzegli swoją szansę w Polsce. Ale też ten okres został zaprzepaszczony z punktu widzenia adresowanych do nich rozwiązań prawnych. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ruszyli dalej na Zachód – do Niemiec, które deficyt na swoim rynku pracy szacują na 1,2 mln wakatów. Dziesięciokrotnie więcej niż w Polsce.
Idą chude lata
Czy ostatnio przeforsowane za Odrą przepisy, adresowane do „pracowników spoza UE”, a w domyśle – przede wszystkim Ukraińców, spustoszą polski rynek pracy? Być może nie do tego stopnia, by padały firmy – jak uspokaja Nowacki – ale też liczona na 120 tys. wakatów luka może się tylko powiększyć, i to o dobre 200-300 tys. kolejnych opustoszałych miejsc pracy.
Świetnie – powiedzą jedni, wreszcie zaczniemy lepiej zarabiać. Niekoniecznie, bowiem zniknięcie godzących się na niższe zarobki pracowników nie oznacza, że przedsiębiorcy wydadzą więcej na nowych. Przede wszystkim przestaną inwestować, zredukują skalę działalności, a gdy firma się nie rozwija to i zarobki nie rosną. No chyba że lukę załata się pracownikami z Azji, bowiem spora część polskich firm już takie eksperymenty robi.
Tak czy inaczej, ostatnie motory wzrostu również powoli się wyczerpują. Zgodnie z prognozami zawartymi w ankiecie „Rzeczpospolitej” konsumpcja pod koniec 2019 r. zacznie słabnąć. Coraz mniej czasu zostało na wykorzystywanie środków europejskich, a w porównaniu do poprzednich lat, w tej perspektywie finansowej UE polski pęd do budowania (z rozmaitych zresztą powodów) nie jest już tak intensywny, choć jego apogeum podobno wciąż przed nami.
Niestety, należy się zatem przygotowywać na lata bardziej chude i mniej beztroskie, zwłaszcza, że zaczęła też przyspieszać inflacja. Paradoksalnie, nakreślone wyżej scenariusze oznaczają, że czas podwyżek pensji może dobiegać końca i każdą złotówkę trzeba będzie obracać w palcach znacznie ostrożniej i uważniej.