Od 2015 roku wydatki gospodarstw domowych w Polsce podskoczyły o 14 proc. – i rząd nie ma zamiaru zdejmować nogi z gazu, o czym świadczą obietnice rozszerzenia 500+ na wszystkie dzieci, trzynastej emerytury czy likwidacji PIT dla młodych. Filozofia jest prosta: dajemy ludziom, ludzie wydają, biznes się kręci, a spora część pieniędzy i tak wróci do nas pod postacią podatków.
Nikt nie ma wątpliwości, że te pieniądze zostaną wydane – w ciągu ostatniego tygodnia kurs sieci Dino wystrzelił w górę o 10 proc., co oznacza, że rynek już typuje beneficjentów nowych transferów socjalnych. – Tyle że na dłuższą metę opieranie wzrostu gospodarczego na konsumpcji to ślepa uliczka – ostrzega w rozmowie z INNPoland.pl prof. Witold Orłowski, rektor Akademii Finansów i Biznesu Vistula, członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP.
Na konwencji PiS padło wiele obietnic i mamy chyba jasność, że polityka transferów socjalnych – a w ślad za nią i konsumpcja – przyspieszą. Rozumiem, że powinniśmy się szykować na kilka kolejnych lat ze wzrostem gospodarczym rzędu 5 procent.
Ujmę to tak: to nie jest żaden plan pobudzania konsumpcji, to plan kupienia głosów wyborców. Efekty tych transferów dla gospodarki będą mizerne. Trudno oceniać ten program w kategoriach planu gospodarczego.
Jakże to? Przecież dosyć często słyszymy z ust ekspertów i polityków, że konsumpcja jest podstawą wzrostu polskiej gospodarki, „napędza” ją.
Zapowiadanie pobudzania wzrostu gospodarczego przy pomocy konsumpcji to w polskich realiach po prostu efekt niedouczenia: na wzrost gospodarczy oparty na konsumpcji mogą sobie pozwolić gospodarki bardzo bogate, dysponujące ogromnymi zapasami kapitału, chcące dużo inwestować. W takich przypadkach wzrost może być oparty na konsumpcji, ale też – nie ukrywajmy – nie przebije on raczej poziomu 2-3 proc.
Ale w Polsce dobiliśmy do okolic 5 procent.
Tak. I wciąż jesteśmy krajem, w którym wszyscy myślą o wzroście na tym poziomie lub większym. Owszem, w krótkim okresie można rozkręcić gospodarkę na bazie konsumpcji tak, by rosła w 5-procentowym tempie, jak to było w minionych 2 latach. Ale dzieje się to kosztem zbyt małych inwestycji i zapłacimy za to spowolnieniem gospodarczym.
Z drugiej strony transfery socjalne wydają się być takie bezpieczne: dajemy ludziom pieniądze i oni je wydają. Dzięki temu firmy sprzedają produkty i się rozwijają, dając zarobić pracownikom i kontrahentom. Te miliardy i tak wracają: jako VAT, potem jako CIT i PIT.
Używam zawsze takiego przykładu: proszę włożyć 1000 złotych do prawej kieszeni, pójść do sklepu i wydawać bez ograniczeń. Za każdym razem resztę z zakupów proszę odkładać do lewej kieszeni. I co? Pieniędzy nie ubywa, bo mimo że w prawej kieszeni pieniędzy ubywa, to w lewej ich przybywa.
Wiemy jednak, że w lewej kieszeni zawsze będzie znacznie mniej niż było w prawej. Innymi słowy, jeśli rząd w ramach transferów wyda 40 mld złotych, to może odzyska z tego 10 mld złotych. Pozostałe 30 mld jednak bezpowrotnie zniknie. Przekonanie, że „te pieniądze wrócą” w jakiejś porównywalnej do wydatku skali, „ile rząd wyda, tyle odzyska w podatkach” – to „ekonomia Harry'ego Pottera”.
A czyż nie jesteśmy na takim etapie, na którym po chudych latach chcielibyśmy podnieść standard życia, kupić te rzeczy, których wcześniej sobie odmawialiśmy? Konsumpcja będzie zawsze, może warto trochę ją postymulować?
Każdy student pierwszego roku ekonomii – aczkolwiek nie oczekuję tak głębokiej wiedzy z zakresu ekonomii po naszych politykach – dowiaduje się na pierwszym roku, że popyt to chęć kupowania, za którą idą pieniądze. Nie jest to jednak potrzeba kupowania – z samego faktu, że ktoś potrzebuje auta, nie wynika, że będzie mógł na nie pozwolić.
I konsumpcja zacznie słabnąć nie dlatego, że już będziemy mieli wszystko, co chcieliśmy. Osłabnie już wkrótce z powodu inflacji – myślę, że w perspektywie kilku najbliższych miesięcy. Inflacja zacznie zjadać znaczącą część dochodów, im bardziej rząd będzie zwiększać te transfery, tym bardziej inflacja będzie zżerać ich realną wartość.
Powiedziałbym, że dopóki jest optymizm – przekonanie, że nic nam nie grozi i pieniędzy nie zabraknie – dopóty nie narzucamy sobie wielkich ograniczeń w wydawaniu pieniędzy.
Są dwa czynniki wpływające radykalnie na konsumpcję: wzrost bezrobocia i inflacja. W obecnej chwili nie obawiałbym się w Polsce bezrobocia. Nawet jeśli nastąpi jego wzrost, to będzie ono niewielkie. Ale myślę, że inflacja i wzrost stóp procentowych prędzej czy później wystraszą ludzi i spowodują, że ten optymizm przejdzie.
Chwileczkę, czy są zatem jakieś kraje, które rozwijają się dzięki konsumpcji?
Tak: choćby Szwajcaria czy Stany Zjednoczone. Wzrost gospodarczy osiąga tam jednak maksymalnie 2-3 proc., a konsumpcja potrafi je wpędzać w pułapkę zadłużenia – tak jak stało się to w USA, gdzie spirala długów wywołała w efekcie kryzys finansowy na całym świecie. Czyli nawet w tych krajach okazuje się, że konsumpcja rodzi problemy – a nie, że je rozwiązuje.