Nie miejmy złudzeń: w większości branż i na większości stanowisk potrzebne są po prostu ręce do pracy. Przedsiębiorstwo doskonale wie, co chce zrobić, i chce powierzyć określone już zadanie komuś, kto wykona je możliwie najlepiej. W sektorze life science jest jednak inaczej: tu kupuje się pracowników dla ich wiedzy. I płaci im wielotysięczne pensje i jeszcze większe premie, by tę wiedzę zarezerwować tylko dla siebie.
Najatrakcyjniejszych ogłoszeń z firm zajmujących się medycyną, paramedycyną czy farmacją nie ma co szukać w największych portalach, publikujących tysiące ogłoszeń w każdym tygodniu. Takimi rekrutacjami zajmują się mniejsze, wyspecjalizowane firmy rekrutacyjne. W przypadku najbardziej spektakularnych branżowych transferów obywa się bez anonsów, to raczej żmudne negocjacje przez telefon i podczas spotkań.
– W tym sektorze występuje wyjątkowo zażarta rywalizacja o doświadczonych i wykwalifikowanych pracowników. W efekcie pracownicy mogą wybierać wśród wielu ofert, a tym samym bardzo trudno skłonić ich do przyjścia do konkretnej firmy. Poza tym częstym zjawiskiem jest kontroferta, którą wykorzystują pracodawcy, by zatrzymać pracownika – tłumaczy nam Dominika Sadowska konsultant Life Science z firmy doradztwa personalnego HRK S.A.
Rzecz jasna, ważna jest podstawa: to minimum 10, a zwykle kilkanaście tysięcy złotych brutto. Ale do tego może dojść drugie tyle premii. W grę wchodzą też przynęty pośrednie – awanse, nowy zakres obowiązków, więcej benefitów. Pod tym względem kontroferta może być skuteczniejsza niż oferta. – Ciężko jest wygrać z przyzwyczajeniem kandydata do danej firmy, czy też jego obawą przed zmianą – twierdzi ekspertka.
– W przypadku działu sprzedaży podkupywanie specjalistów to powszechne działanie – podkreśla jednak Jacek Kopacz, starszy konsultant biznesowy ds. rekrutacji stałych w obszarze Life Science z firmy Manpower w rozmowie z portalem Puls HR. – Często widzimy osobę jeżdżącą samochodem służbowym oflagowanym logo konkretnej firmy, a kilka tygodni później ten sam pracownik ma auto z logotypem innej spółki z tego samego segmentu – dorzuca.
Doświadczeni negocjatorzy, wybitni badacze
Dostępne anonse firm z tego rynku napisane są w zasadzie wyłącznie po angielsku. Obiecują „konkurencyjne płace”, wyjątkową atmosferę pracy, międzynarodowe projekty. – Przemysł farmaceutyczny, aparatura i wyroby medyczne, badania kliniczne oraz biotechnologie – wylicza Jacek Kopacz.
– Każdy obszar wymaga zatrudnienia lekarza jako eksperta. Żadna instrukcja obsługi czy ulotka nie może zostać wypuszczona na rynek bez konsultacji z zespołem medycznym. Potrzebni są lekarze wszystkich 77 specjalizacji lekarskich i 9 dentystycznych – kwituje. I nie tylko oni, bo produkty ktoś musi sprzedawać, obsługiwać klientów i kontrahentów, prowadzić marketing i dział prawny, zajmować się IT i logistyką.
Wymienione „niemedyczne” obszary to akurat te sfery, gdzie szuka się owych wspomnianych wyżej „rąk do pracy”. – Osoby pracujące na stanowiskach sprzedażowych na co dzień zajmują się promocją produktów bez recepty i suplementów diety na rynku aptecznym oraz w tzw. mass markecie – podsumowuje Dominika Sadowska. Dobrze pasują tu ludzie zwerbowani z branży FMCG, z doświadczeniem w negocjacjach handlowych.
Jednak prawdziwa walka toczy się o tych, którzy rozwinęli wiedzę, jaką posiadają nieliczni. Trafiają oni do działów badań i rozwoju. – Tym samym u pracowników mile widziany jest wysoki poziom wiedzy merytorycznej, zdobytej podczas studiów kierunkowych, oraz w przypadku działów medycznych znajomość liderów opinii w danym obszarze terapeutycznym – wskazuje Sadowska.
Debiutanci i weterani branży
Niełatwa specyfika tej branży wyrównuje szanse między doświadczonymi wygami i młodymi wilkami. Wystarczy zajrzeć do raportu „Polskie startupy. Raport 2017”, przedstawionego przeszło rok temu podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy-Zdroju, by przekonać się, że tuż po firmach związanych stricte z IT uplasowały się startupy biotechnologiczne, które należą do najczęściej patentujących swoje rozwiązania młodych firm.
„Rozwój w branży biotechnologicznej jest trudny, a wynika to przede wszystkim z konieczności zainwestowania sporych środków na sam start i rozwój projektu oraz czasu potrzebnego na otrzymanie pierwszych wyników” – wynika z raportu. – „Startup biotechnologiczny potrzebuje dużo pieniędzy na start oraz czasu na rozwój. Jednak to nie zniechęca badaczy (i inwestorów) do tworzenia nowych projektów”.
No i pozwala młodym skutecznie rywalizować z utytułowanymi badaczami o uwagę pracodawców. – Młody pracownik, charakteryzujący się wysoką motywacją, dużym poziomem determinacji do poszukiwania nowych wyzwań oraz posiadający wysokorozwinięte umiejętności interpersonalne, może dobrze się sprawdzić na stanowiskach sprzedażowych – przypuszcza Sadowska.
– Profesor z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, posiadający wysoką świadomość biznesową, jako cenny „nabytek” zostanie najprawdopodobniej uznany przez firmy poszukujące pracowników do działów merytorycznych, w których u kandydatów mile widziany jest wysoki poziom wiedzy specjalistycznej – dodaje ekspertka.
Polskie firmy też drenują
Rywalizacja zaostrza się tym bardziej, że niemała grupa polskich specjalistów z branży medycznej wyjechała z Polski na Zachód. – Następstwem jest zmniejszenie się liczby osób o określonej wiedzy specjalistycznej w Polsce, które są pożądanymi kandydatami na stanowiska w działach merytorycznych w firmach farmaceutycznych – wskazuje Sadowska.
Według ekspertki, drenaż mózgów nie jest zjawiskiem występującym wyłącznie w Polsce. – Dzieje się tak też za granicą i na tym korzystają polskie firmy – twierdzi. – Bardzo częstym zjawiskiem jest zatrudnianie specjalistów z innych krajów, a ze względu na bogaty pakiet relokacyjny, nasz kraj wcale nie ustępuje miejsca naszych sąsiadom – komentuje.
Co dotyczy być może polskich firm medycznych i biotechnologicznych, niekoniecznie odnosi się do medycyny jako takiej – choć w Polsce już w trzech na cztery szpitale rozważa się zatrudnienie specjalistów zza Bugu, to realne efekty takiej polityki kadrowej są mizerne. Pracownicy służby zdrowia mimo geograficznej bliskości wolą wypuścić się dalej na Zachód – czym zresztą nie różnią się od polskich kolegów po fachu. Być może zresztą ten odpływ kadr wcześniej czy później przełoży się na realia polskiej branży life science.