Kiedy niemiecka gospodarka złapie zadyszkę, polska wchodzi w stan przedzawałowy. Ostatnie badania wskazują na to, że Polacy to wiedzą, bo boją się kryzysu i zaczynają zaciskać pasa. Wiemy, że spowolnienie gospodarcze nadejdzie. Ale co to oznacza i jakie konkretnie będzie miało dla nas skutki?
Jak podaje "Rzeczpospolita" najnowsze badanie IRIS Financial Confidence Survey pokazuje, że aż 52 proc. Polaków spodziewa się recesji, która ich zdaniem może nastąpić nawet w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Dlatego też nasi rodacy zaczynają ciąć wydatki na posiłki poza domem i ubrania. Co trzeci Polak postanawia mniej wydawać na posiłki przygotowywane w domu.
Nie będzie to łatwe, bo chociaż oficjalna inflacja jest stosunkowo niska i trzymana w ryzach, to w kość dają nam podwyżki cen żywności. Z badania SW Research wynika, że w ostatnich miesiącach odczuło je aż 82,1 proc. z nas. Wzrost cen najczęściej zauważały osoby powyżej 50 roku życia (87 proc. z nich) i pomiędzy 25 a 34 rokiem życia (83 proc.). Co nie dziwi, najbardziej wysoki koszt żywności odczuwają osoby zarabiające mniej: od tysiąca zł do 3 tys. zł.
Nic dziwnego, że coraz częściej oglądamy każdy produkt, zanim go kupimy. Ale czy to nie załamie naszej gospodarki? Przecież oszczędność kłóci się z konsumpcją, która od dawna napędza nasz wzrost gospodarczy. Teoretycznie rzecz biorąc przez nasze skąpstwo w obliczu recesji, moglibyśmy ją pogłębić. Aleksander Łaszek, główny ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju, uspokaja, że taka sytuacja raczej nie nastąpi. Bo wcześniej wykończy nas co innego.
– To fakt, że nasz wzrost gospodarczy jest napędzany konsumpcją, ale cały czas brakuje inwestycji. Tutaj mamy problem, bo tempo w jakim zdobywamy światowe rynki, słabnie. Cały czas nasz eksport jeszcze ciągle rośnie szybciej od eksportu światowego, ale ta różnica spada. Przez niskie inwestycje konkurencyjność polskich firm spada. Zatem stwierdzenie, że wystarczyłoby, żebyśmy dalej konsumowali, i dalej byśmy rośli, jest przesadne. Bo coraz bardziej okazuje się, że zagrożeniem jest za mało inwestycji – mówi nam Łaszek.
W efekcie czeka nas...
Co dla nas, konsumentów oznacza fakt, że firmy nie będą inwestować? Nie będą miały nowych potrzeb – nie będą zatrudniać większej liczby pracowników, zdecydowanie zwolni wzrost płac. W efekcie nasze płace będą niby takie same, ale nie kupimy za nie tyle samo, co wcześniej.
W tym aspekcie może być jeszcze gorzej. To zupełnie jak z Kubusiem Puchatkiem, który szukał Prosiaczka. I im bardziej go szukał, tym bardziej go nie było.
– Oczywiście jeśli mamy perspektywę spowolnienia, tym bardziej firmy będą się obawiały inwestować, to zaś pogłębi spowolnienie. Gdy firmy mniej inwestują, to zamawiają mniej towarów u poddostawców, mają mniejszą presję na poszukiwanie pracowników – tłumaczy Aleksander Łaszek.
Sytuacji nie poprawia spowolnienie w Niemczech. Ich firmy produkują mniej, mniej inwestują, do budżetu będzie spływało mniej podatków. Cały kraj staje się nieco biedniejszy i statystyczny Niemiec, zarówno obywatel, jak i przedsiębiorca, dwa razy obejrzy każde euro, zanim je wyda. Czyli będzie kupował mniej polskich produktów, bo tak naprawdę olbrzymia część naszej gospodarki jest nastawiona na obsługę potrzeb niemieckich firm i konsumentów.
Tymczasem już 33 proc. Polaków twierdzi, że mają trudniejszą sytuację ekonomiczną niż rok temu. Wyraźnie widzą wzrost cen produktów i usług, którego nie rekompensują zapewnienia rządu o ty,m, że rosną również pensje. W grupie wiekowej 45–65 mówi, w której problem ze spięciem domowego budżetu ma aż 39 proc. badanych.
Czy spadająca konsumpcja może mieć wpływ na pogłębienie ewentualnej recesji?
– Oczekiwania konsumentów mają bardzo duży wpływ na gospodarkę. W ostatecznym rachunku to właśnie oni głosują portfelami za tym, czy oferta firm im pasuje, czy nie. Tylko że w Polsce patrzenie na całą konsumpcję może być mylne, bo nie można zapominać o strukturalnym problemie niskich inwestycji! Przez ostatnie 4 lata rząd mówi o podnoszeniu inwestycji, ale w praktyce przede wszystkim nakręca konsumpcję, co w długim okresie stanowi istotne zagrożenie – zauważa nasz ekspert.
Wiele osób zastanawia się, czy rząd mógłby coś zrobić, by złagodzić skutki nadchodzącego spowolnienia.
– Tak. Przede wszystkim powinien przestać szkodzić. To co tak bardzo ograniczyło inwestycje, to niepewność związana z polityką rządu. Częste zmiany podatkowe, zmiany regulacyjne, ograniczenie niezależności sądów. Najprostszy przykład: do dziś nie wiadomo, co będzie z limitem 30-krotności. Co firmy mają wpisać do budżetów? Czy mają te pieniądze i mogą je zainwestować, czy będą musiały je przeznaczyć na ZUS i wzrost kosztów? – mówi nam Aleksander Łaszek.
Kolejny przykład to podniesienie płacy minimalnej, które zaskoczyło firmy. W momencie jego ogłoszenia, większe przedsiębiorstwa miały już zaplanowane budżety na przyszły rok. Księgowi musieli więc znowu usiąść do pracy od nowa i poprzesuwać środki.
Druga sprawa to ewentualne pobudzanie gospodarki i... konsumpcji. To nie żart, receptą na kryzysy jest często wpuszczenie pieniędzy na rynek. Problem w tym, że u nas wszystko dzieje się odwrotnie. Rozbuchane programy socjalne zostały uruchomione w sytuacji, gdy mieliśmy relatywnie dobrą koniunkturę. W tym okresie inne państwa Unii na ogół oszczędzały pieniądze.
Co prawda w Polsce doszliśmy do bardzo niskiego deficytu budżetowego, ale kilkanaście krajów UE miało nadwyżkę. Bo wtedy, gdy jest koniunktura, pieniądze się oszczędza. Wydaje się wtedy, gdy gospodarka słabnie. W okresie dekoniunktury nie ma bowiem czego oszczędzać. Może się jednak okazać, że my nie będziemy mieli i czego wydawać, bo budżet jest napięty jak folia na działce.
– Nie jesteśmy przygotowani na spowolnienie, tym bardziej, że rząd w 2019 roku wprowadził nowe programy socjalne. 13 emerytura, 500+ dla wszystkich, obniżenie PIT. No i deficyt rośnie. Niektórzy mówią, że rząd może znowu pobudzać konsumpcję i zwiększać wydatki, ale to może zadziałać z opóźnieniem i zwiększać niepewność. Bo jeśli przedsiębiorcy widzą, że rośnie deficyt, to wiedzą, że za jakiś czas trzeba będzie to odrobić i podatki wzrosną. Lepiej więc dbać o zdrowe podstawy - bezpieczne finanse publiczne, przewidywalne otoczenie regulacyjne, niż próbować ręcznie nakręcać koniunkturę – tłumaczy główny ekonomista FOR.