Przesuwając pieniądze w budżecie jak pionki w grze, rząd i partia tworzą trudny do opanowania chaos. Zabierając pieniądze niepełnosprawnym, by dać je emerytom, postępuje jak nieodpowiedzialna głowa rodziny, która środki na edukację dzieci w przyszłości wydaje na wczasy w Egipcie.
– Pan myśli jak dobra gospodyni domowa, która chce mieć oszczędności. Ale tu mamy do czynienia z rządem i politykami, dla nich myślenie o tym, co będzie za 2-3 lata, jest sprawą trochę drugorzędną – uśmiecha się profesor Stanisław Gomułka, ekonomista, w odpowiedzi na moje pytanie, czy to nie jest działanie, które zastosowane w domowym budżecie nie spowodowałoby potężnych kłopotów.
– Bo na przykład za rok mogą zmienić regułę, która ich krępuje. W przyszłym roku są przecież wybory prezydenckie, zmiana reguły to nie jest wielki problem. Problemem dla rządu jest to, jak sobie poradzić w tej chwili – tłumaczy profesor ostatnie zamieszanie z budżetem.
Mowa o tzw. SRW – stabilizującej regule wydatkowej, która krępuje ręce rządowi. Z jednej strony politycy partii rządzącej mają potrzebę wydawania pieniędzy na lewo i prawo. Przecież prezes Kaczyński i premier Morawiecki mówią głośno o tym, że w przyszłym roku emeryci dostaną 13., a może i 14. emeryturę. Z drugiej jednak strony mamy ustalony już budżet na cały rok i w nim po prostu nie ma pieniędzy na takie wypłaty. Nie zaplanowano ich odpowiednio wcześniej.
Skąd ograniczenia w wydawaniu pieniędzy?
Rząd ma ręce skrępowane przez zasady, które sam niejako ustalił. Wiele osób uważa, że premier Morawiecki po prostu uparł się, by budżet na 2020 rok był zrównoważony – czyli bez deficytu. To tylko część prawdy. Chodzi przede wszystkim o to, że nie pozwala na to stabilizująca reguła wydatkowa (SRW) zapisana w ustawie o finansach publicznych. Wyznacza ona limity wydatków i na rok 2020 wynosi mniej więcej 901 miliardów złotych. Jeśli rząd naprawdę chce wypłacić na przykład 13. i 14. emeryturę, to musi tych pieniędzy poszukać gdzie indziej.
– Ministrowie finansów, a było ich kilku w ciągu ostatnich kilku miesięcy, przygotowując budżet na rok przyszły (a potem rząd, zatwierdzając tę propozycję), zobowiązali się do przestrzegania ustawy o finansach publicznych, której częścią jest tzw. reguła wydatkowa. Dla rządu powstał więc problem, bo uznali, że tej reguły muszą przestrzegać. A mogli dokonać przecież jej zmiany. Mogliby zmienić ustawę o finansach publicznych, ale musieliby to zrobić wiosną tego roku. Jednak pani minister Czerwińska nie wiedziała, że Jarosław Kaczyński zaskoczy ją tuż przed końcem roku swoimi propozycjami o dużych konsekwencjach budżetowych. W tym momencie było za późno, reguła obowiązywała. W związku z tym powstał problem: bo jak zrealizować obietnice wyborcze nie mając na nie środków? – tłumaczy prof. Gomułka.
Dodaje, że nie chodzi o te regulacje unijne, bo nasz dług publiczny w relacji do PKB jest dużo poniżej 50 proc. i nie ma zagrożenia, że naruszymy jakąś zasadę. Również deficyt budżetowy nie jest zagrożeniem.
– Chociaż oczywiście przy wzroście, jaki notowaliśmy przez ostatnie dwa lata, powinniśmy mieć nadwyżkę – mówi prof. Gomułka.
Kaczyński już wycofywał się z planów
– Tego nie robiono i związane jest to z polityką. Pierwsze obietnice socjalne zostały złożone przecież już ponad cztery lata temu przez ówczesnego kandydata na prezydenta, pana Dudę oraz Jarosława Kaczyńskiego. Ale zauważmy, że z braku środków i w obawie przed konsekwencjami wycofano się z trzech propozycji – przypomina prof. Gomułka.
Wymienia wycofanie się z przewalutowania kredytów frankowych, dużego podniesienia kwoty wolnej od podatku i obniżenia maksymalnej stawki VAT o jeden punkt procentowy.
– Z tych propozycji się wycofano, choć partia poniosła pewne koszty polityczne tych decyzji. Tu można mówić o pewnej roztropności. Ale i Jarosław Kaczyński zdawał sobie sprawę, że jeśli chce rządzić dłużej, niż przez jedną kadencję, to nie może dopuścić do kryzysu w finansach publicznych – wyjaśnia prof. Gomułka.
Dodaje, że przez brak porozumienia polityka Jarosława Kaczyńskiego z ministrami finansów wystąpił istotny rozdźwięk między obietnicami a rzeczywistością.
– Polityk wystraszył się, że bez obietnic socjalnych kierowanych do dużych grup, w szczególności emerytów, może te wybory przegrać. Podjął więc pewne decyzje, przez które rząd i minister finansów znaleźli się w kropce. Ale zdecydowali się przestrzegać reguły podatkowej – mówi profesor.
Efekt? W odpowiedzi na polityczne obietnice, partia zdecydowała się m.in. na podwyższenie stawek akcyzy. I to spore, bo początkowo mówiono o 3 punktach procentowych, ostatecznie mamy 10 punktów. Druga reakcja to tocząca się walka o 30-krotność, a trzecia to przejęcie pieniędzy z funduszu rezerwy demograficznej, zwanego funduszem solidarności.
Ten zaś – i to był zdaniem prof. Gomułki błąd urzędników ministerstwa finansów – nie został włączony do wspomnianej reguły. Stanowi więc łakomy kąsek dla władzy spragnionej pieniędzy, za które może kupić sobie głosy wyborców. Albo nie stracić już kupionych.
– Rząd uznał więc, że może bez konsekwencji prawnych przejąć część zgromadzonych w funduszu solidarności środków. Chodziło o sumę 20-30 miliardów złotych, bo na tyle mniej więcej wycenia się piątkę Kaczyńskiego – wyjaśnia Gomułka.
Co planują politycy?
Faktem jest, że planują zabrać pieniądze osobom niepełnosprawnym. Bo celem Solidarnościowego Funduszu Wsparcia Osób Niepełnosprawnych jest przede wszystkim wsparcie społeczne, zawodowe, zdrowotne i finansowe osób niepełnosprawnych. PiS chce przeprocedować zmianę w przepisach, dzięki której pieniądze będą też mogły być przeznaczane dla emerytów i rencistów. Miałby się też nazywać po prostu Funduszem Solidarnościowym.
– Politykom nie zawsze chodzi o interes długofalowy, szczególnie w okresie przedwyborczym. Chodzi o to, żeby wygrać wybory. Za rok, za dwa. Na jakieś koszty polityczne mogą się zdecydować. Oczywiście nie są kompletnie bezmyślnymi ludźmi, bo Kaczyński z Morawieckim zdecydowali się na kilka zmian w poprzednich obietnicach – konkluduje prof. Gomułka.