Najpierw propozycja obniżek pensji ze strony Narodowego Banku Polskiego, a teraz jasny przekaz ze strony rządu – przygotujcie się na 20 proc. mniej w portfelach. Ludzie się buntują, eksperci mówią, że to konieczny ruch, a pracodawcy robią swoje – niektórzy tną wynagrodzenia nawet o 50 proc.
We wtorek Adam Glapiński, prezes Narodowego Banku Polski, zaproponował, by umożliwić pracodawcom czasowe obniżanie pensji. W sieci zawrzało. Posypały się niepochlebne komentarze.
Choć nie wydawało się to najlepszym rozwiązaniem dla pracujących, to rząd podchwycił propozycję. W przedstawionej tarczy pomocowej znalazł się podpunkt dotyczący bezpieczeństwa pracowników, a tam jak wół stała: obniżka pensji do 80 proc.
Premier Morawiecki wyjaśniał, że to wszystko dla naszego dobra. Wszak lepszy brak pensji czy niższa pensja? Żeby uchronić firmy przed bankructwem, a co za tym idzie – nas przed utratą pracy, rząd zaproponował kryzysowy system wypłaty wynagrodzeń.
Modelowe ciecia wg rządu
Model 40-40-20, bo o nim mowa, ma działać tak, że państwo będzie pokrywało 40 proc. naszych wynagrodzeń (ale tylko do wysokości średniego wynagrodzenia w gospodarce krajowej). Pracodawca będzie pokrywał kolejne 40 proc. wynagrodzenia, a 20 proc. pokryjemy my, pracownicy.
Co to oznacza? Mówiąc bez ogródek – o tyle niższa będzie nasza pensja. Rząd zapewnia, że nie dotyczy to wszystkich – tylko tych, którzy pracują w firmach dotkniętych pandemią koronawirusa i dodaje, że z niższymi pensjami ma iść w parze zmniejszony do 8/10 etat.
Takie rozwiązanie ma jednak nie obowiązywać z automatu. Będą mogły z niego korzystać tylko firmy, które – jak powiedział premier – spełnią kryteria. To znaczy ich obrót spadnie o 15 proc. w ciągu dwóch miesięcy lub o 25 proc. w ciągu miesiąca.
Obniżka oznacza załamanie domowych budżetów
– Obniżyli mi dziś pensję, Arkowi też, mam już dość tego wirusa – pisze do mnie wczoraj koleżanka. I dodaje, że jej chłopak będzie teraz zarabiał o 50 proc. mniej przez minimum trzy miesiące. A ona otrzyma o 30 proc. niższe wynagrodzenie. Jest załamana, ale i tak ma farta, bo uniknęła zwolnienia, które spotkało kilka osób w jej firmie.
– Niestety, ZUS i podatki będziemy musieli płacić, mimo obniżonych pensji. Kredyty oczywiście też – mówi.
Myśl w mojej głowie: machina ruszyła. My się tu złościmy na propozycje NBP czy rządu, a w sumie nie ma o co. Firmy i tak zrobią swoje. W końcu to samodzielne i w pełni decyzyjne organizmy. 20 proc. rządowej obniżki wobec 50 proc., które zgotował Arkowi pracodawca, wydaje się mniejszym złem, ale i tak rodzi sprzeciw.
– Na początku roku olbrzymia inflacja, teraz koronawirus, najlepiej obniżyć pensje i wcale ich później nie wyrównać. Efekt mamy taki, że wszystko mamy drogie, zaczynając od ziemniaków, kończąc na mięsie, a pensje niższe. Nasze portfele są drenowane coraz bardziej. Czy ktoś ma interes w zrobieniu z nas dziadów i biedoty bardziej niż jesteśmy? – pyta w komentarzu nasz czytelnik.
– Glapiński, zacznij od siebie – dodaje inny. – Rozumiem, że pan prezes będzie świecił przykładem i zacznie od siebie oraz od tych wybitnych pań dyrektor? – pyta zdenerwowana czytelniczka.
Według ekspertów to nieuniknione
Po tej rozmowie wiem już, że obniżki pensji stają się faktem – z rządowym błogosławieństwem czy bez niego. Eksperci utwierdzają mnie zaś w tym, że to nieuniknione.
Jak mówi mi Jerzy Mosoń, ekspert think tanku Forum Inicjatyw Bezpieczeństwo-Rozwój-Energia, decyzja o 20 proc. obniżeniu pensji wraz z 40 proc. wsparciem państwa dla wypłat pracowniczych jest narzędziem, które ma służyć utrzymaniu miejsc pracy, a co za tym idzie – zachowaniu płynności finansowej obywateli oraz przedsiębiorstw. Podobnego zdania jest dr Aleksander Łaszek, główny ekonomista FOR. Mówi mi, że to właściwy kierunek działań.
– Jeśli chcemy, żeby polska gospodarka szybko wróciła na ścieżkę wzrostu po zakończeniu kryzysu, trzeba zapobiec bankructwu firm, które przejściowo przestały zarabiać. Dla znacznej części firm największą częścią kosztów są właśnie płace pracowników oraz powiązane z nimi podatki i składki (z tego co płaci pracodawca, pracownik na rękę dostaje ok. 60 proc., reszta idzie na podatki i składki) – wyjaśnia.
– Jeśli firmy najbardziej narażone na kryzys (np. hotele, restauracje, centra handlowe czy firmy dostarczające podzespoły do zagranicznych odbiorców) mają przetrwać, konieczne jest czasowe obniżenie kosztów – dodaje.
– Oczywiście niesie za sobą pewne zagrożenia – nie należy bowiem wykluczyć, że niektórzy pracodawcy spróbują wykorzystać sytuację, by w ten sposób obniżyć uposażenia swoich pracowników w sposób trwały – zwraca uwagę Jerzy Mosoń.
Jego zdaniem po zażegnaniu kryzysu należy wprowadzić skuteczne narzędzia weryfikacyjne, tak aby to, co dziś jest środkiem osłabiającym objawy choroby, nie stało się w przyszłości jej przyczyną.
Jeśli obrywamy, to obrywajmy po równo
W komentarzach pod naszymi tekstami przebija się jeszcze jedno. Wielu czytelników mówi, że choć rozumieją obecną sytuację i cięcia pensji, które ona wymusza, to nie podoba im się to, że najbardziej dostają najsłabsi, czyli pracownicy.
– Może zamiast obniżać pensje, obniżmy opłaty związane z pracownikiem, niższe podatki i składki ZUS – sugeruje czytelnik. – Nie pensje tylko wszystkie podatki i daniny, które zbierane są z naszych pensji – wtóruje czytelniczka
– Dobrym pomysłem jest podzielenie takich kosztów między pracodawców, pracowników i podatników; obarczanie tylko jednej grupy tylko pogorszyłoby sprawę (całe koszty ponoszą firmy – bankructwo; całe koszty ponosi podatnik – gwałtowny wzrost długu publicznego; całe koszty ponosi pracownik – ludzie tracą dochody) – mówi dr Aleksander Łaszek.
Jak to wszystko będzie dalej przebiegało, pokaże czas. Pewne jest jedno: obniżenie pensji będzie sprzyjać zwalnianiu gospodarki. Jak mówi mi Jerzy Mosoń, niższe dochody będą oznaczać mniejsze zakupy, ograniczenie wydatków do dóbr niezbędnych, takich jak: żywność, lekarstwa, rachunki. Trzeba też mieć świadomość, że obniżenie uposażeń to narzędzie krótko-, maksymalnie średnioterminowe. Jeśli nie uporamy się z pandemią do czerwca, to jedynie opóźni ono czekającą nas recesję.