Ciekawe wieści płyną do nas z rynku nieruchomości: właściciele najtańszych i najgorszych mieszkań mają wielki problem ze znalezieniem nowych najemców. Dziwnym trafem, podczas epidemii Polacy nie ustawiają się w kolejce po zapyziałe nory. I bardzo dobrze. Może to w końcu nauczy niektórych, żeby mieszkania odmalowywali co trzy lata – a nie co trzydzieści.
Ceny wynajmu mieszkań w Polsce maleją nawet o 10-20 proc. – ale nie zrywajcie jeszcze swoich aktualnych umów. Jak bowiem wynika z analizy HRE Investments, średnie ceny są zaniżane głównie przez najmniej atrakcyjne lokale, które normalnie byłyby zajmowane przez studentów.
Możliwe, że jesteśmy właśnie świadkami ostatecznego zmierzchu mieszkań w standardzie "PRL plus". Czas otworzyć szampana.
Nie da się ukryć: kupno mieszkania pod wynajem to ulubiony sposób Polaków na inwestowanie większych oszczędności. I w sumie nie ma się czemu dziwić. Na giełdę nie ma się co pakować, jeśli tego nie "czujemy", a szansa na rozmnożenie oszczędności w banku aktualnie niewiele odbiega od prawdopodobieństwa, że jeden z trzymanych w skarpecie banknotów okaże się cennym dla kolekcjonerów unikatem.
Nic w tym zresztą złego. Przeważająca część "nowych" właścicieli świetnie wie, w co się pakuje – i albo całą zabawę w najem przekazuje profesjonalnej agencji, albo robi to samodzielnie, nie załamując rąk nad każdą awarią pralki. Bo wiecie, takie rzeczy się zdarzają.
Ucieczka z PRL-u
Aktualna sytuacja najmocniej uderza jednak w inną grupę – której, mówiąc szczerze, wcale nie jest mi szkoda.
Tak, chodzi o nich. Ludzi, którzy odziedziczyli mieszkanie po babci w 2001 roku i od tego czasu bez przerwy wynajmują je zdesperowanym studentom. Bez wielkich zmian w cenie, choć od czasu remontu z 1984 r. jedyną dużą innowacją w mieszkaniu było położenie w kuchni najtańszej wykładziny.
Owszem, można spotkać całkiem sporo normalnych "spadkowych" właścicieli. Jednak wciąż zachowało się wielu, którzy przez to, że w zakup mieszkania nie musieli włożyć własnych pieniędzy, zapominają zupełnie o tym, że w lokal trzeba czasem jednak zainwestować.
I nie chodzi tutaj o wyposażenie łazienek w marmury i brokatowe fugi. Wystarczą podstawy: kontrolowanie stanu sprzętów domowych (lodówka z 1993 r. nie odstraszy tylko najbardziej zdesperowanych śmiałków), instalacji elektrycznej (nawet oni mogą zastanowić się dwa razy, jeśli po włączeniu światła spróbuje ich zabić pękająca żarówka), czy pomalowanie jednak tych nieszczęsnych ścian raz na jakiś czas (pytanie wyprowadzającego się po kilku latach lokatora o to, czy w mieszkaniu jest coś do odmalowania, mówi o właścicielu więcej, niżby chciał).
Nic z tego nie jest wydatkiem, którego nie da się przewidzieć. Nie są to też rzeczy świadczące o pragnieniu luksusu i zbytków. Nawet osoby, które nie mogą sobie pozwolić na droższe mieszkania, zasługują na normalny standard.
Jeśli więc bolesne zderzenie z rzeczywistością sprawi, że niektórzy będą w końcu zmuszeni sięgnąć po puszkę z farbą i trochę się postarać – naprawdę nikomu to nie zaszkodzi.