Starasz się, liczysz wydatki, odmawiasz sobie przyjemności, oszczędzasz, gdzie możesz… i wszystko to jak krew w piach. Po co mam żyć jak mnich, skoro moje oszczędności i tak nieubłaganie pożera inflacja? Postanowiłem wrzucić na luz i odkryłem, że nieświadomie wpadłem na mądrość z Dalekiego Wchodu.
Odkąd pamiętam miałem spory szacunek do pieniędzy. Moją pierwszą "pracą" było bardzo popularne wśród dzieci zajęcie – odprowadzacz wózka. Musicie znać tę scenkę rodzajową. Po dużych zakupach najmłodszy członek rodziny leci z pustym wózkiem do sklepu, a w nagrodę zatrzymuje 2 złote zablokowane w szczelinie.
Zamiast wydawać je na lody czy czipsy w moim przypadku każda tak zdobyta dwójkatrafiała do świnki-skarbonki. W miarę szybko wynegocjowałem też, by standardowe tygodniówki zamienić na "miesięczniówkę", potem rodzice otworzyli mi pierwsze konto bankowe... i wtedy się zaczęło.
Jako nastolatek postanowiłem sobie, że oszczędzać muszę i oszczędzać będę. Na początku według prostej zasady – wydawaj mniej, niż zarabiasz. Stopniowo uczyłem się coraz więcej, a utrzymywanie i pomnażanie zdobytych środków szybko stało się swego rodzaju hobby.
Na studiach i tuż po nich imałem się paru prac dziennikarskich, większość z nich była na umowach cywilnoprawnych. Niestety, w naszym fachu umowa o pracę to raczej wyjątek niż reguła. Dość szybko pogodziłem się więc z faktem, że sam muszę zebrać odpowiednią sumę, by nie głodować na starość. Absolutnie nie liczę, że ZUS wypłaci mi choć złamany grosz.
Już jako dorosły wpadłem na dwie strony, które były absolutnymi game changerami. Blog Jak oszczędzać pieniądze Michała Szafrańskiego stał się biblią, która nauczyła mnie m.in. kontroli wydatków i dokładnego planowania budżetu. Bankobranie.pl Mr. Złotówy odwróciło zaś moje myślenie – ja też mogę zarabiać na bankach, a nie tylko one na mnie.
Przez lata zapisywałem każdy najmniejszy wydatek (tak, nawet 4 bułki kupione rano trafiały do kategorii "wydatki stałe: jedzenie"), trzymałem się określonych koszyków kosztów, planowałem też zbieranie na określone cele, jak wakacje czy nowy komputer, na wiele miesięcy wprzód. Każda złotówka miała swoje przeznaczenie.
Z gracją żonglowałem paroma kontami ROR z warunkami do spełnienia, by były darmowe. Do tego dwa oszczędnościowe, parę lokat, konta z promocyjnymi, gdzie za spełnienie celów można dostać twardą gotówkę i tak dalej.
W miarę jak oszczędności rosły miałem poczucie sprawczości i bezpieczeństwa. Moje pieniądze pracowały na siebie, zyski wyprzedzały inflację. Nawet jeśli z dnia na dzień straciłbym pracę, zachorował lub miał wypadek – miałem zabezpieczenie. Byłem też gotowy na większe wydatki życiowe. Poduszka finansowa była miękka i wygodna, człowiek aż chciał się w nią wtulić.
Akt 2 – Róbmy swoje...
Oczywiście wiele się zmieniło wraz ze startem pandemii COVID-19. Ja wiele przyzwyczajeń ciągnąłem właściwie bezwiednie, mimo tego, że praktycznie była to już czysta symbolika.
Jedno z kont oszczędnościowych dużego banku było może nieco zawiłe w utrzymaniu, ale też dawało sporo zarobić przy odrobinie dyscypliny. Trik polegał na tym, że od dawna trwała w nim odnawialna promocja "na nowe środki".
Nie wchodząc w szczegóły – w określonym czasie warto było wypłacić z niego wszystkie pieniądze, by bank zanotował w danym dniu kwotę 0 zł. Punktem drugim było przelanie tam sporej kwoty oszczędności, bo wtedy instytucja traktowała to jako nowe środki, a te były objęte wysokim oprocentowaniem na ok. 2-3 miesiące.
Po kwartale cały proces się powtarzał i tak w kółko. W efekcie – z kalendarzem i odrobiną sprytu można było spełniać ok. 4-5 wymaganych warunków, dzięki czemu można było nic nie płacić za konto i utrzymywać promocję w nieskończoność.
W najlepszych czasach stawką było oprocentowanie podchodzące nawet pod 4 procent. Gdy zapomniało się o jednym elemencie układanki – domek z kart się zawalał i dość mocno bolało to w portfel.
W pewnym momencie pandemii zorientowałem się, że przeskakuje przez kolejne płotki, sprawdzam strony banku parę razy na tydzień, przerzucam pieniądze z konta na konto dla… 6 promili. Promocyjne oprocentowanie spadło do 1 procenta, a nie robiąc nic miałbym 0,4 procenta.
Oszczędności zarabiały marne grosze, od których i tak płaciłem podatek Belki. Śmiesznie mały, ale jednak. "Po cholerę tak się staram" – wpadła mi do głowy myśl, która szybko zgasiłem.
Drugim elementem był budżet. Według sztuki dzieliłem go na:
wydatki stałe (m.in. zakupy spożywcze, rachunki itd.);
wydatki zmienne (wizyty u lekarzy, wakacje, nowy sprzęt);
sumę na oszczędności długoterminowe;
kwotę na emeryturę (odkładane z każdej pensji);
fundusz na zachcianki (cokolwiek, na co mam ochotę).
Szybko się zorientowałem, że coraz trudniej jest mi trzymać się własnych wytycznych i prowadzić budżet domowy. Kiedyś na zakupy spożywcze przeznaczałem 200 zł i mi to wystarczało. Mam na to papiery. Bez znacznej zmiany żywienia ta sama rubryka stopniowo urosła do 250 zł, potem dość szybko przebiła 300 zł i dalej wzrasta.
Przez parę dobrych miesięcy mój czynsz był podnoszony z miesiąca na miesiąc. Rachunki także stały się enigmą – wzrosną, nie wzrosną, o ile? Jak mam ustalać budżet, skoro nawet moje wydatki stałe zrobiły się mocno zmienne?
Wydawało się, że każdej strony otaczają mnie zupełnie niezależne ode mnie podwyżki. To dość mocno podkopało moje poczucie bezpieczeństwa finansowego i wywołało pewną bezradność. Tak, mam jakieś oszczędności, ale zegar tyka. Coraz więcej wydaję, by po prostu żyć, a kwota zgromadzona na koncie nie maleje liczbowo, ale jest warta coraz mniej.
Jak się ratować? Co robić? Nie mam pojęcia o obligacjach. Czy jest za późno, by kupić złoto? Może dolary? Wszystko zainwestować w bitcoina? Nie, chyba nie. Akcje? A co z ryzykiem? Mieszkania nie kupię, to nie te sumy. Mała działka ziemi gdzieś hen daleko? Sztuka? – każdy pomysł rodził w głowie coraz większy mętlik i potęgował stres.
Akt 3 – ...ale po co?
W pewną sobotę, dzień rozliczeń, pomyślałem – a co jeśli po prostu tego nie zrobię? Na biurku była już ustawiona kupka paragonów z całego tygodnia, przygotowanych do drobiazgowego przepisania do systemu. Parę wizyt w dyskontach, osobno trzeba wpisać żywność, osobno słodycze, jeszcze gdzie indziej alkohol. Kupiłem nowe buty, to idzie do wydatków nieregu… aaa trudno.
I tak przestałem się martwić i pokochałem bombę. Tak, zdecydowanie "stary ja" uznałby nieodpowiedzialne wydatki i niegospodarność za prawdziwą głowicę atomową. A nowy ja?
Nowy ja sporo jeździ Uberem, chociaż dobrze wie, którym autobusem dojechać na miejsce za równo 4,40 zł. Kupuje jedzenie, na które ma ochotę, a nie to, na które akurat jest promocja. Częściej je zamawia, zamiast stać nad garami do dwudziestej.
W jeden tydzień nowy ja kupił trzy drogie rzeczy, na które od dawna miał ochotę. Jeszcze niedawno miało to być ciułanie i kupno może jednej na kwartał. A wyszło kupno jednej na dzień. I co? I nic się nie zawaliło.
Kończąc to rozdwojenie jaźni – ogólnie rzecz biorąc zarzuciłem śledzenie wydatków, budżet czy regularne oszczędzanie. Moja pensja od zawsze jest nieco zmienna. Ile dokładnie zarobiłem w tym miesiącu? Nie wiem, nie sprawdzałem. Czy wydałem więcej niż zarobiłem? Mam nadzieje że nie, ale w sumie co z tego.
Moją historię i frustrację wylałem podczas jednej z redakcyjnych przerw na kawę. Koleżanka pół żartem pół serio wspomniała, że postępuję kropka w kropkę według "mądrości" z Dalekiego Wschodu.
Nie, nie chodziło jej o buddyjskich mnichów, a raczej coś z zupełnie przeciwnego bieguna. Wśród młodych Koreańczyków istnieje... postawa? styl bycia? o egzotycznym brzmieniu – shibal biyong.
Shibal to przekleństwo, używane podobno szczególnie wtedy, gdy jesteśmy sfrustrowani. Fraza w wolnym tłumaczeniu oznacza "fuck-it expense", które przysposobię dalej jako "walić to – biorę!"
Całe pokolenie Koreańczyków żyje na bogato już od wielu lat, choć sama fraza lata po ich internecie dopiero od ok. 2016 roku. Co ciekawe, filozofia tak przesiąkła kulturę Korei, że o wydawaniu kasy nie patrząc na jutro śpiewa niezwykle popularny BTS. Nie jest to jednak po prostu trwonienie pieniędzy czy pozowanie na milionera.
Zaprezentujmy shibal biyong w działaniu. Skończyliście pracę, poniedziałek pełen męczących spotkań, szef chce trzy rzeczy na cito i suszy wam głowę o kolejne trzy zaległe. Po ośmiu godzinach, zmęczeni jak po całym miesiącu, przypominacie sobie. No tak... jeszcze godzina tłuczenia się komunkacją. Walić to – biorę taksę!
Wchodząc do domu i przypominacie sobie, że macie zupełnie pustą lodówkę. Znów stajecie przed wyborem. Możecie skoczyć do sklepu, ale jest 17.30, tłok, nie wiecie nawet co ugotować i nie uśmiecha wam się myślenie. Walić to – biorę pizzę!
Shibal biyong działa też w skali makro. W Korei kupno mieszkania graniczy z cudem. Mikrokawalerka w Seulu to kredyt, o jakim się Polakom nie śniło. Skoro przeciętny młody pracownik może tylko pomarzyć o własnych czterech kątach, to czemu nie ma wydawać więcej na siebie i zarzucić cel, który jest mocno nieosiągalny?
Koreańczycy zakładają, że jeśli markowy ciuch czy najnowszy iPhone pozwoli im poczuć się lepiej tu i teraz, to je kupią. Nie będą bez sensu zbierać pieniędzy, które być może za dekadę lub dwie sprawią, że będzie im się żyć marginalnie lepiej.
Autentycznie zdziwiło mnie, jak pewien nieokreślony zespół emocji i frustracji, które przeżywam tu i teraz, został już precyzyjne opisany pół świata dalej.
Co prawda daleko mi jeszcze do pokoleniowej depresji z Korei Południowej i raczej nie roztrwonię wszystkich oszczędności na designerskie ubrania. Ale wiecie co? W cholernie depresyjnych czasach pandemii COVID-19 będę od czasu do czasu powtarzał pod nosem shibal biyong niczym mantrę. A po wirusie się zobaczy.