Obserwuj INNPoland w Wiadomościach Google
Ekonomiści zgodnym chórem przesunęli szczyt inflacji z lata na jesień. Jednocześnie podwyższyli prognozy wysokości tejże – eksperci ING twierdzą nawet, że może ona sięgnąć 15 – 20 proc. Już sam rozstrzał prognoz pokazuje, w jak niepewnej sytuacji się znajdujemy. Są i tacy, którzy przestali się bawić w przepowiadanie przyszłości i otwarcie przyznają, że półroczna perspektywa jest zbyt odległa, by cokolwiek prognozować. Mimo wszystko mniej więcej wiemy, jakie czekają nas perspektywy – i nie są to dobre wiadomości.
Zanim zajmiemy się przyszłością, popatrzmy w przeszłość. Ostatni raz inflację na poziomie 15 – 20 proc. mieliśmy w roku... 1996. Zaczął się on od 21-procentowej inflacji. Wbrew pozorom, były to dobre wieści, oznaczały jej spadek – wiosną 1995 roku inflacja sięgała prawie 34 procent. W 1996 spadała i na koniec roku wynosiła ok. 18 procent. Cały rok zamknął się wynikiem 19,9 proc.
Litr benzyny kosztował w 1996 roku 1,50 zł, oleju napędowego – ok. 1,25 zł. Przeciętne wynagrodzenie – 873 złote. Wskaźnik wzrostu wynagrodzeń (24,2 proc.) wyprzedzał inflację (19,9 proc.). W czwartym kwartale 1996 roku przeciętne wynagrodzenie wynosiło już 985,32 zł. Za przeciętną pensję można było sobie kupić 582 litry benzyny 95.
Dziś litr benzyny kosztuje (wg danych BM Reflex) 6,70 zł. W kwietniu (w tzw. sektorze przedsiębiorstw, najlepiej opłacanym) zarabialiśmy średnio 4788 zł na rękę. Czyli możemy kupić prawie 715 litrów paliwa.
W 1996 roku premierem Polski był Józef Oleksy, zastąpiony w lutym przez Włodzimierza Cimoszewicza. Oleksy został oskarżony o współpracę z obcym wywiadem, ale prokuratura nie znalazła na to dowodów. Prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, w kinach grali "Pułkownika Kwiatkowskiego" i "Młode wilki". Najprzyjemniejszą wiadomością tego roku było ogłoszenie laureatki literackiej nagrody Nobla. Dostała ją Wisława Szymborska.
Ale – jak wynikało wówczas z badań CBOS – głównym tematem rozmów w Polsce była jednak inflacja. Podobnie jak dziś, większość społeczeństwa uważała, że rząd sobie z nią nie radzi. I podobnie jak dziś, władzę chwaliła jedynie grupa jej najwierniejszych wyborców. Wtedy chodziło o osoby popierające lewicę, dziś mowa o wyborcach PiS.
Co będzie, jeśli inflacja za pół roku – czyli mniej więcej w październiku, listopadzie – sięgnie wspomnianych wcześniej 15-20 procent? Prof. Stanisław Gomułka w rozmowie z INNPoland.pl zwraca uwagę na fakt, że obecnie mamy do czynienia nie tylko z inflacją, ale i ze wzrostem wynagrodzeń. Czyli statystycznie zarabiamy więcej, niż wynosi wzrost cen.
Oczywiście to tylko statystyka – bo wiadomo, że najszybciej rosną ceny żywności, co jest najmocniej odczuwalne w portfelu. Poza tym na inflacji tracą przede wszystkim osoby niezamożne. A na dodatek wzrost płac jest liczony w tzw. sektorze przedsiębiorstw, czyli firmach zatrudniających powyżej 9 osób. W praktyce badane są pensje jedynie 9 mln z ponad 16,6 mln zatrudnionych w Polsce osób.
- Aby zahamować inflację, trzeba byłoby spowodować, by płace nie rosły w tempie szybszym niż 5-6 proc. Tak się nie stanie, bo bezrobocie jest bardzo niskie. Wzrost PKB w pierwszym kwartale 2022 roku to ok. 8 proc. Ekonomiści i rząd zakładają, że PKB będzie maleć. Długofalowy trend to ok. 3,5 proc. Więc będziemy najpierw zmierzać w kierunku 3,5 proc. ale jeśli polityka monetarna będzie mocno restrykcyjna – co jest możliwe – to zejdziemy z tempem wzrostu gospodarczego w ciągu 1-2 roku do tempa poniżej 3 proc. A nie jest wykluczone, że zejdziemy w okolice zera a więc wtedy możemy mieć do czynienia z tzw. stagflacją – wyjaśnia prof. Gomułka.
Czym jest stagflacja? W dużym skrócie chodzi o wysoką inflację połączoną z osłabieniem gospodarczym.
- Możemy mieć ciągle wysoką inflację - niższą niż teraz, bo w końcu dojdzie do zatrzymania jej wzrostu i zacznie się spadek. Ale warunkiem jest ostra polityka monetarna, która może będzie mieć miejsce, może nie. Jeśli nie, to inflacja ciągle będzie wysoka, dwucyfrowa. Oczywiście nie mówimy o modelu tureckim, ale i tak daleko odbiegającym od celu inflacyjnego określonego na 3,5 proc. - tłumaczy prof. Gomułka.
Dodaje, że ciągle nie wiemy jaka będzie polityka monetarna, od której wszystko zależy. Nie wie tego nawet prezes banku centralnego, który twierdzi tylko, że jest jastrzębiem.
- Ale wiemy, że bardzo mocno zmieniał poglądy i nie można całkowicie wierzyć w to, co mówi teraz. Nie można wykluczyć, że będzie się trzymał kursu zaostrzania polityki monetarnej, ale to oznacza, że stopa procentowa musi mniej więcej za rok przekroczyć oczekiwania rynkowe, które dziś są na poziomie 7,5 proc., że może dojść do wyższej – 10-12 proc. i wtedy musi nadejść schłodzenie, obniżenie tempa wzrostu i nadejście bezrobocia, które będzie hamować wzrost płac – tłumaczy ekonomista.
W takim przypadku będziemy zmierzać w kierunku wygaszania inflacji, ale kosztem dużo niższego niż teraz tempa wzrostu, pojawienia się bezrobocia, zwiększonej liczby bankructw i poważnych kłopotów gospodarstw domowych, które nie mają oszczędności.
Czym jednak jest wspomniana przez profesora ostra polityka monetarna? Cóż, opiera się na tym samym, co teraz robi NPB i Rada Polityki Pieniężnej – ograniczaniu dostępu do pieniędzy. Im mniej ich na rynku, tym inflacja niższa. Ale koszt tego działania ponoszą kredytobiorcy. Już dziś wiele osób płaci raty przewyższające połowę ich dochodów.
To chora sytuacja – w zdrowej ekonomii gospodarstwa domowego nie powinny one przekraczać jednej trzeciej dochodów. Zauważmy, że dziś raty kredytów wzrosły w wielu przypadkach dwukrotnie. A ciągle mamy stopy procentowe na poziomie 4,5 proc. i WIBOR 3M i 6M w wysokości 6,33 – 6,55 proc.
Przed podwyżkami stóp rata modelowego kredytu na 30 lat i 500 tys. zł (WIBOR 3M plus 2 proc. marży) wynosiła 1900 zł. Dziś wysokość raty takiego kredytu sięga 3300 zł. Przy 7,5 proc. wysokość takiej raty sięgnęłaby ok. 4300 złotych. Warto zauważyć, że w Polsce jest około 2 mln czynnych umów hipotek złotowych wartych 400 mld zł hipotek, z czego około 95 proc. ma zmienne oprocentowanie – oparte na WIBOR-ze.
- Znaczące i szybkie obniżenie inflacji nie może się po prostu odbyć bez kosztów. W tym kosztów politycznych – bo zbliżają się wybory. Co zrobi rząd przed wyborami? Pogorszenie się sytuacji będzie dla obecnego rządu politycznie kosztowne. Albo będą wcześniejsze wybory albo akceptacja wysokiej inflacji, by nie tracić politycznie – mówi prof. Gomułka.
Dodaje, że wspomniane ryzyko stagflacji istnieje, ale na razie o wiele większa jest niepewność co do przyszłości.