Obserwuj INNPoland w Wiadomościach Google
Kto traci na inflacji? Przede wszystkim dwie grupy społeczne – klasa średnia i osoby najmniej zarabiające. Ci pierwsi z przerażeniem patrzą na topniejące oszczędności i rosnące wydatki. Drudzy muszą się przejmować "tylko" rosnącymi cenami, które pożerają coraz większą część ich dochodów. Najmniej inflacją przejmują się najzamożniejsi, których mimo wszystko jest najmniej.
Wiemy, że inflacja ma kilka przyczyn. Morawiecki ze swoim rządem uważają, że są niewinni a inflację wywołał Putin. To oczywista nieprawda. Inflacja w kwietniu wyniosła 12,3 proc. Żeby dowiedzieć się, co za nią stoi, ekonomiści patrzą na tzw. inflację bazową, czyli tę po wyłączeniu cen żywności i energii. Ta według NBP wyniosła w kwietniu 7,7 proc., wobec 6,9 proc. miesiąc wcześniej. To znaczy tylko jedno: za inflację w sporej części odpowiada to, co dzieje się w kraju. Średnia inflacja w UE to 8,1 procent. Nasze kwietniowe 11,4 proc. (wg unijnej metodologii) jest jednym z najgorszych wyników na kontynencie.
Współczesna ekonomia zna trzy podstawowe metody zmniejszania inflacji. Wszystkie opierają się na zmniejszeniu ilości pieniędzy w obiegu. Dlaczego? Zmniejszenie popytu to po prostu mniej okazji do zwiększania cen. Pierwszy sposób to manipulowanie stopami procentowymi przez Radę Polityki Pieniężnej. W efekcie – najprościej mówiąc – drożeją kredyty. Ludzie kupują mniej mieszkań, telewizorów, samochodów. Hamujący popyt wyhamowuje także inflację.
– Oczywiście RPP nie działa na bieżącą inflację, zwłaszcza że w tej chwili dyktują ją droga żywność i nośniki energii, czyli kategorie w dużej mierze poza orbitą oddziaływania polityki pieniężnej. Jednak przy niskim bezrobociu, rozpędzonej gospodarce i wysokiej dynamice płac skoki cen zagrażają ugruntowaniu się przekonania, że ceny dalej będą ostro rosnąć. Stąd już tylko o krok do rozkręcenia się niebezpiecznej spirali płac i cen, czemu władze monetarne muszą zdecydowanie przeciwdziałać, by nie dopuścić do utrwalenia się wysokiej dynamiki cen – mówi Bartosz Sawicki, analityk Cinkciarz.pl.
Problem ze stopami jest taki, że nie działają na inflację od razu a po kieszeni dostają kredytobiorcy. I to natychmiast. Wiele osób już dziś musi na raty wydawać ponad połowę swoich dochodów. To poważne niebezpieczeństwo, bo grozi milionom ludzi utratą płynności finansowej. Polska ciągle jest krajem na dorobku i jak ktoś kiedyś zauważył, klasę średnią od bezdomności dzielą dwie raty kredytu. Słowem – brak oszczędności powoduje, że żyjemy z dnia na dzień i utrata pracy na dwa miesiące może dosłownie zarżnąć finanse gospodarstwa domowego. A warto zauważyć, że w Polsce jest około 2 mln czynnych umów hipotek złotowych wartych 400 mld zł, z czego około 95 proc. ma zmienne oprocentowanie – oparte na WIBOR-ze.
Drugi sposób to ściąganie pieniędzy z rynku. Na czym to polega? Drogi są dwie – mogą to robić albo banki, oferując porządne lokaty, albo rząd – wypuszczając obligacje. Cel jest taki, by skłonić ludzi do oszczędzania, a nie wydawania pieniędzy. W tej chwili mamy ostrożne zapowiedzi pójścia obiema drogami naraz. Z jednej strony rząd zamierza wprowadzić obligacje oprocentowane wedle stopy stopy referencyjnej ustalanej przez RPP. Dzisiaj to 5,25 proc.
Dla części osób taka oferta może się okazać atrakcyjna – to o kilka procent mniej, niż wynosi dziś inflacja, ale też o kilka procent więcej niż oferty banków. Te jednak również zaczęły podnosić oprocentowanie lokat. Niestety, często są to ruchy pozorowane. 4 czy 5 proc. na lokacie jest możliwe do uzyskania po spełnieniu szeregu warunków – to choćby wymaganie, by były to "nowe środki", nie więcej niż 50 tysięcy złotych. Lokaty są albo krótkie – więc zarobek będzie minimalny, albo nawet kilkuletnie, co wymaga zamrożenia swojego kapitału na długi czas. Reasumując – banki faktycznie podniosły oprocentowanie lokat, ale przy tym zostawiły sobie sporo bezpieczników, by przypadkiem nie podzielić się zbyt dużą częścią pieniędzy ze swoimi klientami.
Jest jeszcze trzecia metoda – polegająca na zwiększeniu stopy rezerwy obowiązkowej. Dziś wynosi ona 3,5 procent. Jest to obowiązkowa rezerwa, jaką banki muszą wpłacić jako depozyt do Narodowego Banku Polskiego w celu zabezpieczenia ich wypłacalności. W dużym skrócie – 35 tysięcy złotych z każdego miliona, jaki bank ma, musi być zdeponowane w NBP. Podwyższenie stopy rezerwy obowiązkowej zmusza banki do szukania pieniędzy. Wtedy oferują klientom lokaty i biją się o ich pieniądze. Pieniądze znikają z rynku, inflacja maleje.
Ale i z tym rozwiązaniem jest problem. Z jednej strony faktem jest, że banki są dziś wprost napompowane pieniędzmi. Przyczyny takiego stanu rzeczy są przynajmniej trzy. I żadna z nich nie wymagała od banków jakiegokolwiek wysiłku. Te pieniądze... wpadły im same.
- Nadpłynność na przestrzeni ostatnich lat mocno wzrosła. Aktualnie wynosi ok. 250 mld zł. Znaczna część nadwyżki płynności pochodzi od przedsiębiorstw, które były beneficjentami rządowych tarcz pomocowych związanych z pandemią COVID - pisze w analizie Bartosz Wałecki z domu maklerskiego Michael/Strom. Z tarcz pochodzi nawet kilkadziesiąt miliardów złotych, które firmy trzymają na kontach na czarną godzinę.
Druga przyczyna nadpłynności to skupowanie przez NBP obligacji Polskiego Funduszu Rozwoju. Na czym to polegało? W ramach wspomnianych już tarcz antykryzysowych (tzw. covidowych) kontrolowany przez rząd PFR wypuścił obligacje (z gwarantowanym zyskiem 1,4 – 1,5 proc. rocznie), które następnie skupiły banki komercyjne a od nich wykupił je Narodowy Bank Polski. W ten sposób banki zasiliły swoje kiesy mniej więcej 320 miliardami złotych.
Trzecia sprawa to obecne stopy procentowe. Sam NBP szacuje, że każdy dodatkowy procent w stopach oznacza 4 miliardy zysku dla sektora bankowego. Od października 2021 stopy wzrosły z poziomu 0,1 proc. do 5,25 proc. Łatwo policzyć, że banki zarobiły na tym 20 miliardów złotych.
Przez swoje zyski i wypchane skarbce stały się dla wielu polityków "chłopcem do bicia". Mają się podzielić zyskiem – podobnie jak Norwegia, którą wezwał do tego premier Morawiecki. Faktycznie, banki śpią na pieniądzach, ale zanim zaczniemy je ogołacać z kasy, zwróćmy uwagę na kilka faktów.
- Rentowność kapitału własnego (ROE) sektora bankowego wyniesie ok. 10-12,5 proc. – o wiele mniej niż przed kryzysem finansowym w 2008 roku, gdy ROE przekraczał 20 proc., i o wiele mniej niż dla spółek z innych sektorów (np. Orlen i Lotos w 2021 roku miały ROE powyżej 20 proc.) - zwraca uwagę Marcin Zieliński, ekonomista FOR.
Dodaje, że warto też rzucić okiem na akcjonariat banków – to w dużej mierze fundusze emerytalne, IKE, IKZE, PPE, PPK. Wymuszone zmniejszenie rentowności banków odbije się na funduszach oszczędnościowych.
- 25 kwietnia 2022 roku, gdy Morawiecki przedstawiał swoją propozycję indeks WIG - Banki spadł o 5,8 proc. Szacujemy, że tego jednego dnia z powodu przeceny banków oszczędności Polaków w OFE stopniały o ok. 2,4 mld zł – wylicza Zieliński.
Widać więc wyraźnie, że walka z inflacją nie może się obyć bez ofiar. Pozostaje pytanie, kto jest gotów je ponieść. Albo inaczej – komu rząd zdecyduje się coś odebrać, bo komuś musi.
Jest jeszcze jedna możliwość. Wskazał ją w rozmowie z INNPoland.pl prof. Stanisław Gomułka. To brak reakcji i akceptacja wysokiej inflacji.
- Znaczące i szybkie obniżenie inflacji nie może się po prostu odbyć bez kosztów. W tym kosztów politycznych – bo zbliżają się wybory. Co zrobi rząd przed wyborami? Pogorszenie się sytuacji będzie dla obecnego rządu politycznie kosztowne. Albo będą wcześniejsze wybory albo akceptacja wysokiej inflacji, by nie tracić politycznie – mówi prof. Gomułka.