Obserwuj INNPoland w Wiadomościach Google
Zastanawia cię, dlaczego bank pożyczy ci pieniądze na 9-10 proc. a sam zaoferuje lokatę na najwyżej 1-2 proc.? O wyjaśnienia zwróć się do prezesa NBP, Adama Glapińskiego. To dzięki niemu mamy dziś rekordowo drogie kredyty a jednocześnie banki nie oferują porządnych lokat – bo mają aż za dużo pieniędzy.
Jednym z efektów polityki PiS – zarówno rządu, jak i Narodowego Banku Polskiego, na którego czele stoi stary, dobry przyjaciel prezesa Kaczyńskiego – jest olbrzymia nadpłynność sektora bankowego. Mówiąc najprościej – banki mają za dużo pieniędzy. Na tyle dużo, że nie za bardzo wiedzą co robić z taką furą gotówki. Z tego też powodu oprocentowanie lokat jest ciągle bardzo niskie.
Jak pisaliśmy kilka tygodni temu obecnie za niezłe oprocentowanie lokaty można uznać 2 proc. w skali roku. Na dodatek te najbardziej korzystne obwarowane są sporymi ograniczeniami – a to tylko dla nowych klientów, a to jedynie z poleceniem znajomego, który założy konto w danym banku. Najlepiej oprocentowane lokaty oferują jednak instytucje bardzo słabo znane, jak choćby włoskie BFF, neoBank czy Inbank. Ale liderzy rynku nie spieszą się z podwyżkami - Alior Bank oferuje 0,05 proc. w skali roku na kwartalnej lokacie, państwowe PKO BP i Pekao oraz Santander dają 0,01 proc.
Przyczyn jest kilka. Pierwsza to tarcze antykryzysowe. Mnóstwo przedsiębiorców po uzyskaniu pieniędzy z tych tarcz włożyło je po prostu do banków. Skoro udało im się przetrwać pandemię, postanowili odłożyć pieniądze na inną czarną godzinę. Oczywiście rodzi to też wiele wątpliwości – bo czy w takim razie potrzebowali wsparcia w ramach tarcz antykryzysowych? Te dywagacje odłóżmy na bok.
Banki mają mnóstwo pieniędzy z tarcz, mówi się nawet o kilkudziesięciu miliardach złotych. Skala jest trudna do oszacowania, bo te pieniądze nie są „znaczone”. Część firm szybko odbiła się po pandemii i nie musiała z nich korzystać, część sama odłożyła już pieniądze na czarną godzinę. W pewnym uproszczeniu można przyjąć, że to pieniądze "od rządu", choć de facto rząd działał tu ramię w ramię z Narodowym Bankiem Polskim.
- Nadpłynność na przestrzeni ostatnich lat mocno wzrosła. Aktualnie wynosi ok. 250 mld zł. W porównaniu do średniej z lat 2015-2019, która wynosiła 83 mld zł, popyt na bony pieniężne wzrósł trzykrotnie. Jest kilka czynników, które wpłynęły na wzrost płynności sektora bankowego. Znaczna część nadwyżki płynności pochodzi od przedsiębiorstw, które były beneficjentami rządowych tarcz pomocowych związanych z pandemią COVID - pisze w analizie Bartosz Wałecki z domu maklerskiego Michael/Strom.
Druga sprawa, o wiele poważniejsza, to skupowanie przez NBP obligacji Polskiego Funduszu Rozwoju. Na czym to polegało? W ramach wspomnianych już tarcz antykryzysowych (tzw. covidowych) kontrolowany przez rząd PFR wypuścił obligacje (z gwarantowanym zyskiem 1,4 – 1,5 proc. rocznie), które następnie skupiły banki komercyjne a od nich wykupił je Narodowy Bank Polski. W ten sposób banki zasiliły swoje kiesy mniej więcej 320 miliardami złotych.
Trzecia sprawa to obecne stopy procentowe. Sam NBP szacuje, że każdy dodatkowy procent w stopach oznacza 4 miliardy zysku dla sektora bankowego. Łatwo policzyć, że przy wzroście stóp do 4,5 proc. (z poziomu 0,1 proc. w październiku 2021) banki mają na czysto 17,6 miliarda złotych. Oczywiście przynajmniej na razie – bo część kredytów okaże się toksyczna i trzeba będzie spisać je na straty. Niestety będą za tym szły niewypłacalności polskich rodzin, których po prostu nie będzie już stać na spłatę rat kredytów.
Z drugiej jednak strony wiadomo, że inflacja ciągle nas dusi i stopy będą jeszcze rosnąć – być może do poziomu 6,5 proc. w tym roku. Dalsze prognozy to wróżenie z fusów. A to oznacza, że banki w ciągu roku wzbogacą się o 25,6 miliarda złotych – przynajmniej teoretycznie, bo w praktyce wzrośnie liczba kredytów niespłacalnych. Dramatycznie spadnie też liczba udzielanych pożyczek, więc banki stracą poważne źródło przychodów i zarobków.
- Nadwyżka płynności banków oznacza, że nawet w środowisku rosnących stóp procentowych banki nie muszą podnosić oprocentowania lokat i pozyskiwać nowego kapitału. Średnie oprocentowanie lokat powinno istotnie wzrosnąć dopiero wtedy, gdy nadpłynność sektora się zmniejszy. Wpływ na jej częściowe ograniczenie będzie mieć podwyższenie stopy rezerwy obowiązkowej. Stopa od 31 marca wzrosła z dotychczasowych 2 proc. do 3,5 proc. Szacuje się, że taki ruch może prowadzić do ograniczenia nadpłynności sektora bankowego o ok. 25 mld zł. Wydaje się jednak, że skala powyższego będzie zbyt mała, biorąc pod uwagę, że banki każdego tygodnia lokują w bonach pieniężnych średnio 250 mld zł - tłumaczy Bartosz Wałecki.
Nie ma więc dziś żadnych racjonalnych powodów, dla których banki powinny podnosić oprocentowanie lokat. Nie potrzebują pieniędzy, mają ich aż nadto. Nie mają też potrzeby dzielenia się nimi ze swoimi klientami. Ba, byłoby niezgodne z podstawowymi zasadami prowadzenia biznesu.
Ta sytuacja jest jednocześnie pułapką inflacyjną. Zauważmy, że wszelkie działania jakie podejmuje w związku z nią NBP mają na celu ograniczenie ilości pieniędzy na rynku. Z jednej strony drożeją więc kredyty. Im mniej ludzi na nie stać, tym inflacja mniejsza. Z drugiej jednak strony powinno rosnąć oprocentowanie lokat, by ludziom bardziej opłacało się oszczędzać. Tak się jednak nie dzieje, pieniądze najlepiej wydać od razu. Skoro nie da się ich odłożyć, skoro za miesiąc będą warte kilka procent mniej to po co je trzymać? Tylko od lutego do marca inflacja poszła w górę o tyle, ile zapisano w ustawie budżetowej na cały 2022 rok - 3,3 proc. Konsumpcja więc nie spadnie, bo nie ma dla niej alternatywy. Teoria walki z inflacją rozjeżdża się z praktyką. Na dłuższą metę jest też groźna dla banków.
Dlaczego? Bo śpiące na pieniądzach banki nie zarabiają dobrze. Mają kasę, ale nie wiedzą co z nią zrobić. W normalnych warunkach kredytowałyby wszystko i wszystkich i zarabiały na tym krocie. Dziś są w kropce – państwo zapewniło im wielki worek pieniędzy, na których nie zarobią, bo nie mogą dawać kredytów jak leci. Zgodnie z prawem kredyty mają być dziś drogie i trudno dostępne. I takie są.
Jak twierdzi w rozmowie z Newsweekiem Bogusław Grabowski, były członek Rady Polityki Pieniężnej, rząd wespół z NBP pchają nas w objęcia potężnego kryzysu. Grabowski już 2 lata temu ostrzegał, że model tarcz covidowych polegający na skupowaniu obligacji przez NBP napędzi inflację.
Dziś mówi, że koszty obecnej walki z inflacją ponoszą kredytobiorcy, ale ich poświęcenie jest jak krew wsiąkająca w piach. Bo w starciu z drożyzną i utratą wartości pieniądza kompletnie to nie pomaga. Napompowane pieniędzmi banki nie chcą lokat, więc prawie nikt ich nie zakłada. Jednocześnie państwo pompuje w rynek kolejne transze pieniędzy, które kompletnie niweczą wysiłek walki z inflacją.
Dzieje się tak, bo równocześnie rośnie deficyt sektora finansów publicznych. Co przez to rozumiemy? Rząd robi wszystko, by obywatele przestali brać kredyty a jednocześnie sam zadłuża się na potęgę. Grabowski zwraca uwagę na fakt, że obecnie obligacje Skarbu Państwa są coraz bardziej rentowne. To źle - rząd po prostu musi coraz więcej płacić za pożyczone pieniędzy. Teraz rentowność obligacji przekracza już 6 procent, niedawno nie przekraczała pół procenta. To pokazuje, że coraz mniej instytucji chce nam pożyczać pieniądze i rząd musi kusić je wizją ponadprzeciętnego zysku.
Grabowski zwraca uwagę na fakt, że deficyt sektora finansów publicznych zwiększy się w tym roku dwukrotnie – z 2 do 4 proc. PKB. W przeliczeniu na gotówkę mówimy o kwotach rzędu 50 miliardów złotych - bo PKB Polski w przybliżeniu sięga 2,5 biliona złotych.
- W ramach tarczy zwanej antyinflacyjną nie zbiera podatków pośrednich, czyli akcyzy i VAT na paliwa, energię elektryczną i żywność. A dodatkowo obniżką podatków finansuje negatywne skutki wprowadzenia Polskiego Ładu. To skrajna nieudolność rządu, który chcąc uniknąć niepokojów społecznych, zasypuje problemy wydatkami albo zmniejszonymi dochodami budżetu, generując większy deficyt – mówi Grabowski.