Ziobro domaga się zawieszenia systemu ETS, który ma być "unijnym haraczem". Ale Polska zarobiła na nim 60 mld złotych
Ziobro domaga się zawieszenia systemu ETS, który ma być "unijnym haraczem". Ale Polska zarobiła na nim 60 mld złotych Tomasz Jastrzebowski/REPORTER

Unijny haracz, grabież – tak o systemie sprzedaży uprawnień do emisji CO2 mówi Zbigniew Ziobro, domagając się jego zawieszenia. Ignoruje fakt, że rząd, którego jest ministrem przehulał 60 mld zł z ETS i od lat nie zrobił nic, by przyspieszyć transformację energetyczną. Ba, zablokował energetykę wiatrową i chce spalać więcej węgla.

REKLAMA
  • Ziobryści chcą zawieszenia systemu ETS, kóry ma "ograbiać Polaków"
  • Tymczasem polski rząd w latach 2013-22 zarobił 60 mld zł na sprzedaży uprawnień do emisji CO2
  • Te pieniądze powinny unowocześnić polską energetykę i uczyć ją mniej emisyjną
  • Tak się nie stało - Polska ciągle płaci krocie za emisję CO2 w porównaniu do innych krajów UE
  • PiS uwięził polską energetykę w uzależnieniu od węgla, również rosyjskiego
  • Partia Zbigniewa Ziobry znalazła sobie nowy cel – to unijny system ETS. To swoisty podatek od emisji dwutlenku węgla, który ma iść na transformację energetyczną. Politycy Solidarnej Polski rozpoczęli właśnie szeroko – na tyle szeroko, na ile pozwala im ich popularność – zakrojoną kampanię uderzającą w ETS. Posługują się przy tym dość kuriozalnymi i nieprawdziwymi argumentami, a także kompletnie ignorują fakty.

    Szef MS Zbigniew Ziobro zaapelował do premiera Mateusza Morawieckiego o poparcie przygotowanego przez Solidarną Polskę projektu ustawy, która – jak mówił – zawiesi działanie systemu handlu emisjami ETS i zwolni Polaków z obowiązku płacenia "narzuconego przez Komisję Europejską haraczu".

    Politycy SP z Januszem Kowalskim na czele prowadzą na Twitterze wojny w celu obalenia systemu ETS, zaś ich szef, Zbigniew Ziobro, zaapelował o to do premiera.

    - Za tym systemem kryje się ta dramatyczna forma ograbiania Polaków, polskich rodzin. Nie stać nas jako państwo na to, żeby [...] godzić się na to, by Polacy musieli jeszcze opłacać tego rodzaju unijny haracz. [...] W tym roku mówimy o kwocie 33 mld, ale w przyszłym roku to będzie już kwota przekraczająca 40 mld wedle ekspertów, którzy są znawcami tego podstępnego systemu narzuconego Polsce przez Komisję Europejską pod przewodnią rolą Niemiec – mówił Ziobro.

    Ziobro i inny politycy SP nie wspominają ani słowem o tym, gdzie idą pieniądze z systemu ETS. Nie jest to żaden unijny haracz, te pieniądze w całości trafiają do polskiego budżetu. Przynajmniej połowa z nich – a nic nie stoi na przeszkodzie, by całość – musi iść na transformację energetyczną.

    Im szybciej państwo radzi sobie z redukcją emisji CO2, tym mniej certyfikatów potrzebuje. A więc może sprzedawać nadwyżkę na wolnym rynku. Trzeba pamiętać, że prawa do emisji CO2 są krajom unijnym przyznawane za darmo i to państwa członkowskie je sprzedają swoim przedsiębiorstwom.

    Co więcej – z roku na rok liczba przyznawanych państwom certyfikatów maleje, bo zgodnie z logiką powinny one potrzebować ich mniej. Im szybciej radzą sobie z transformacją, tym dla nich lepiej.

    Polski problem z systemem ETS polega na tym, że nie wiadomo, gdzie podziały się pieniądze. Od 2013 do 2021 roku Polska zarobiła na ETS ponad 60 miliardów złotych. Przynajmniej połowa tych pieniędzy, zgodnie z unijną dyrektywą, powinna była zostać przeznaczona na transformację energetyczną i odnawialne źródła energii, dzięki której dzisiaj nasze rachunki za prąd mogłyby być dużo niższe.

    PiS z energetyką nie robi nic

    Według rządowych planów, oficjalnych i spisanych, do 2040 roku połowa energii elektrycznej w Polsce ma pochodzić z OZE. To teoria, praktyka się z nią rozjeżdża. Od lat ze spalania węgla czerpiemy ok. 70 procent energii. Jednocześnie wydobywamy go mniej, bo zaopatrzenie sektora prywatnego w węgiel do domowych pieców i małych kotłowni wzięła na siebie... Rosja. Teraz węgla z tego kraju zabrakło, więc musimy go kupować gdzie indziej.

    Zmniejszając rolę węgla powinniśmy byli więcej i szybciej inwestować w energię odnawialną — prąd z wiatraków czy słońca. One nie zastępują węgla, ale zdecydowanie odciążają elektrownie węglowe. Dzięki nim trzeba go spalać mniej, a energia elektryczna tanieje – bo OZE są po prostu tańsze. Niestety, przez całe swoje rządy PiS albo z OZE walczy, albo je ignoruje.

    Marek Józefiak z Greenpeace wyliczył, że PGE ma mniej zainstalowanych mocy w elektrowniach słonecznych niż sieci supermarketów Dino albo Biedronka. Inne państwowe koncerny wcale nie wyglądają na tym tle lepiej.

    Pamiętajmy też, że PiS zabił rozwój energii z wiatru na lata. W 2016 roku wprowadził zasadę 10H. Chodzi o przepis, który de facto uniemożliwia stawianie w Polsce nowych elektrowni wiatrowych. 10H oznacza dziesięciokrotność wysokości – to minimalna odległość wiatraka od siedzib ludzkich i terenów cennych przyrodniczo. W praktyce 10H obejmuje 99,7 proc. powierzchni Polski (tak wyliczył think tank Instrat). Budowa elektrowni wiatrowych została więc zablokowana.

    Z niedawnej analizy Instytutu Jagiellońskiego wynika, że wpływ farm wiatrowych na ceny energii elektrycznej na podstawie korelacji cen hurtowych na giełdzie będzie pozytywny. Z analizy wynika, że dzięki podwojeniu mocy zainstalowanej lądowych farm wiatrowych z 7 do 14 GW przeciętne gospodarstwo domowe może zaoszczędzić na rachunkach za prąd 110 zł rocznie. Zyskalibyśmy na tym jakieś 14 mld złotych.

    Co się stało z 60 miliardami złotych z ETS?

    Te środki zostały użyte na zupełnie inne cele i to należy ocenić krytycznie – powiedział były minister gospodarki Janusz Steinhoff w programie TVN24 "Czarno na białym". Ministerstwo Klimatu i Środowiska zapewnia, że pieniądze wydawano zgodnie z przeznaczeniem, a na cele środowiskowe rząd wydał o wiele więcej.

    – Takim zjawiskiem, które dotyka handlu emisjami, jest pewnego rodzaju kreatywna księgowość. Poszczególne państwa członkowskie, na przykład Polska, wrzucały do tego worka z inwestycjami prowadzącymi do neutralności klimatycznej projekty, które i tak siłą rzeczy byłyby realizowane – powiedział Jakub Wiech, zastępca redaktora naczelnego portalu Energetyka24.com.

    Podobnego zdania jest cytowany przez TVN24.pl Bartłomiej Derski, dziennikarz portalu Wysokie Napięcie.

    – Zaliczaliśmy tam pieniądze, które trafiały na przykład z opłat środowiskowych do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska, więc w rezultacie te pieniądze trafiały do budżetu, natomiast Polska pokazywała, że my z różnych kieszonek, z różnych pieniędzy i tak inwestujemy coś w ochronę środowiska i w inwestycje w transformację energetyczną, więc załóżmy, że to jest ta połowa, którą uzyskujemy ze sprzedaży uprawnień – mówi.

    Masz propozycję tematu? Chcesz opowiedzieć ciekawą historię? Odezwij się do nas na kontakt@innpoland.pl

    Warto też zauważyć, że Polska jest też beneficjentem specjalnego "mechanizmu solidarnościowego", w ramach którego przejściowo otrzymujemy pewną pulę bezpłatnych uprawnień do emisji dla instalacji wytwarzających energię elektryczną. Ma to wspomóc nasze państwo w modernizacji sektora energetycznego. Ministerstwo Klimatu i Środowiska chwaliło się, że do 2020 roku skorzystało z tego 110 instalacji, bilansując 264,6 mln uprawnień do emisji o szacunkowej wartości 4,65 mld euro.

    Czytaj także: