Dekady wykopywania węgla zrujnowały Polskę. I nie chodzi tylko o choroby i zanieczyszczone powietrze. Mamy trzęsienia ziemi, zatrute rzeki, toksyczne i płonące od środka hałdy. Będziemy za to płacić jeszcze wiele lat po zamknięciu ostatniej kopalni. Oto prawdziwy rachunek za czarne złoto.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Nawet zamknięte kopalnie są trującymi maszynami do przepalania pieniędzy
Nieustannie trzeba z nich wypompowywać wodę, co kosztuje 200 mln zł rocznie
Kopalnie powodują też nieustannie wysokie straty w infrastrukturze: mamy wstrząsy, zapadliska, wydobywający się spod ziemi metan i płonące od środka hałdy
Kiedy zamyka się normalną firmę, wystarczy wynieść z niej rzeczy, zamknąć budynek i założyć kłódkę na bramę. Kiedy zamyka się kopalnię, trzeba poświęcić na to lata, a na dodatek wydać miliony. I to nie na samo zamknięcie, ale na jej działalność po zamknięciu.
– Zamykanie kopalni to strasznie skomplikowana i czasochłonna procedura. Nie wystarczy zdjąć kółka znad szybu, żeby się nie kręciło. Szybów się nie zamyka, przepompownie dalej pracują. Tam jest woda, metan i górotwór – mówi w rozmowie z INNPoland.pl Patryk Białas, katowicki radny, ekolog i miejski aktywista.
Opowiada, że kopalnia to twór bardzo zawiły. Od pionowych szybów odchodzą w bok chodniki, tworząc rozbudowaną strukturę. Wygląda to trochę jak przekrój mrowiska – podziemnych plątanina korytarzy ma taki a nie inny kształt, bo węgiel to nie jest jednolita skała. Występuje w tzw. pokładach. Bogata w węgiel ziemia wygląda jak tort. Warstwa ziemi, warstwa węgla, ziemi, węgla. I tak przez kilkaset metrów.
– Jaki jest Śląsk pod ziemią? Proszę sobie wyobrazić olbrzymią komodę z tysiącami szuflad. Tam chodniki zachodzą jeden nad drugi, przeciętna kopalnia ma 30 do 50 km chodników. A pod nią jest kolejna kopalnia, która jeszcze fedruje – mówi w rozmowie z INNPoland.pl dr Michał Wilczyński, były Główny Geolog Kraju i były podsekretarz stanu w Ministerstwie Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa.
Dodaje, że nie wszystko, co jest pod ziemią, zostało zinwentaryzowane.
Śląsk się zapada
W Trzebini i Jaworznie zapada się ziemia. Mieszkańcy drżą o swoje domy i o bezpieczeństwo. Do tej pory dziury w ziemi pojawiały się na cmentarzu czy ogródkach działkowych. Nikomu nic się nie stało. Ale nie wiadomo, czy ziemia nie zacznie zapadać się w innych miejscach. Może przewrócić dom, zarwać się pod samochodami. A może też zapaść się i przerwać kable z prądem albo rury z gazem. Wtedy o tragedię będzie nietrudno.
W wielu śląskich miejscowościach można doświadczyć skutków tąpnięć i wstrząsów. To w dużym uproszczeniu małe trzęsienia ziemi. Wstrząs to po prostu praca górotworu, tąpnięcie oznacza zapadnięcie się jakiegoś wyrobiska. Na powierzchni czuć szybkie zafalowanie. Jakby grunt uciekał ci spod nóg. W kredensach dzwoni szkło, w samochodach włączają się alarmy. Czasem pojawiają się pęknięcia w ścianach.
– Tąpnięcia to normalne wstrząsy sejsmiczne. Ale wstrząsów rzędu 5 w skali Richtera jest na Śląsku kilkadziesiąt w ciągu roku – mówi INNPoland.pl Michał Wilczyński. Tłumaczy, że mniej więcej od 50 lat wydobycie węgla kamiennego jest prowadzone na tzw. zawał. Na czym to polega?
– Po wydobyciu określonej partii złoża, usuwa się część obudowy chodników i to po prostu się wali. Jak się wali, to osiada. W Knurowie powierzchnia terenu osiadła o 30 metrów. 3 lata temu planowano budowę kopalni co skutkowałoby zatopieniem północnej części Rybnika. Oceniałem ten raport oddziaływania na środowisko, planowano nieckę osiadania na 12 metrów. A tam jest osiedle domków jednorodzinnych, płynie rzeka. Wody powierzchniowe nie pójdą w dół, ona wyleje. Rzeczka płynąca ze wschodu na zachód do zbiornika raciborskiego płynęłaby z zachodu na wschód. I oni to z pełną powagą proponowali – opowiada.
Dodaje, że osiadanie powierzchni spowodowane jest tym, że się wybiera węgiel. Kiedyś robiono na tzw. podsadzkę, w miejsce węgla wpompowywano wodę z piaskiem.
– Ale okazało się to nieopłacalne. Zresztą konia z rzędem temu, kto mi pokaże, że w Polsce jest opłacalne wydobycie węgla kamiennego! Nie mówię o koksującym. Bardzo kaloryczny węgiel z Rosji, którego już nie kupujemy, był wydobywany odkrywkowo. Australijczycy też mają kopalnie odkrywkowe. Wydobywanie węgla tak, jak się to robi w Polsce, z głębokości 800–100 metrów nie może być przy tym opłacalne – mówi Michał Wilczyński.
– A przy tych stratach i szkodach? Sam widziałem w Katowicach progi wewnątrz budynków sięgające pół metra. Nie możemy się dziwić, ze gdzieś zalało osiedle, że się cmentarz zapada. Na Śląsku to jest codzienność – mówi geolog.
Dlaczego ziemia się zapada?
To wszystko skutki działalności górniczej. Tylko w latach 1980 – 2019 wydobyliśmy na powierzchnię około 5 miliardów ton węgla. Część sprzedaliśmy, część wrzuciliśmy do pieców i spaliliśmy.
Statystycznie rzecz ujmując spod każdego metra kwadratowego Polski, łącznie z wodami śródlądowymi wydobyliśmy 16 kilo węgla. Można pomyśleć o tym inaczej: na każdy metr kwadratowy Polski można byłoby wyrzucić 16 kilo węgla, który wydobyliśmy tylko od 1980 do 2019 roku!
Efekty? Są przerażające, tym bardziej, że większość polskiego węgla wykopano spod powierzchni Śląska. A Śląsk się zapadł i zapada dalej. Dobrze zbadano to na przykładzie Bytomia. Powierzchnia tego miasta opadła średnio o 5,5 metra w ciągu 100 lat. To tak, jakby wszystkie budynki w mieście opadły o dwa piętra. Uwaga – średnio! W niektórych miejscach Bytom zapadł się o 35 metrów. To wysokość 11–piętrowego bloku mieszkalnego.
Michał Wilczyński przyznaje, że do dziś są polityczne naciski na osoby, które w różnych instytucjach wydają pozwolenia na eksploatację złóż.
– Dowiaduje się, że albo wyda decyzję pozwalającą na budowę kopalni albo straci dyrektorski stołek. I wydaje tę decyzję – mówi Wilczyński.
Hałdy płoną od środka
Problemem nie jest tylko węgiel, który poszedł z dymem. Wraz z nim wydobywa się na powierzchnię urobek nie nadający się do spalenia. Jest tego dużo. Jedną z najwyższych hałd w Europie jest hałda "Szarlota" w Rydułtowach (szczyt 406 m n.p.m.), a najwyższym wzniesieniem w Polsce środkowej jest hałda Góra Kamieńska (386 m n.p.m.).
– Warstwy ziemi nie są jednorodne. Kombajn na przodku wybiera węgiel, ale też skały. To wszystko trafia na powierzchnię. Hałdy pokopalniane to nie jest węgiel, tylko skały. Wszystko to, co węglem nie jest. I jak się da, to po zamknięciu kopalni wrzuca się to z powrotem – mówi nam Patryk Białas.
Ale najczęściej się nie da, albo raczej nie opłaca. Michał Wilczyński wspomniał, że kiedyś standardową procedurą było pompowanie w miejsce wyeksploatowanych złóż wody z piaskiem. Dziś już się tak nie robi, zamykane kopalnie są "puste". Niedosłownie, zostaje w nich sprzęt i to wszystko, czego nie opłaca się wyciągać na powierzchnię.
– Na Śląsku dominującym elementem krajobrazu są hałdy górnicze. Sprawdziłem to w raporcie NIK – jest ich 138 . Zajmują 10 tysięcy hektarów, na nich jest zgromadzone 500 milionów ton skał, trochę węgla. One stanowią stały element zagrożenia, grożą samozapłonem, trzeba je polewać wodą. I to nie ten, kto utworzył hałdy ponosi te koszty, tylko budżet państwa – mówi Wilczyński.
Dlaczego hałdy są takim zagrożeniem? Bo płoną. Węgiel zalegający w pogórniczych odpadach pod wpływem powietrze atmosferycznego ulega utlenieniu. Reakcja utleniania jest egzotermiczna, podczas niej wytwarza się ciepło. Zdarza się, że to ciepło nie może uciec i hałda pali się od środka. Hałdy zawierają na dodatek całą tablicę Mendelejewa. Różne trujące substancje mogą się z nich przedostawać wprost do gleby czy wód powierzchniowych.
Wylewamy miliony ton wody
Przecinając warstwy ziemi, przecinamy też warstwy wodonośne. Kopalnię zalewa więc woda. Musi być na bieżąco odpompowywana. Kiedy kopalnię się zamyka, woda ciągle musi być odprowadzana. Dlaczego?
Powodów jest kilka. Zalana kopalnia jest bardziej podatna na zapadnięcie. Może się też zdarzyć tak, że woda zaleje całą kopalnię i na tym nie poprzestanie. Może zalać całą okolicę i spowodować tragedię.
– Jest takie powiedzenie, że kopalnia to nie piekarnia i nie da się jej zamknąć na klucz. Zakłady górnicze, w których zakończono wydobycie przenoszone są do Spółki Restrukturyzacji Kopalń (SKR). Dzieje się tak właśnie dlatego, że kopalnie w których nie jest już prowadzone wydobycie muszą być stale odwadniane po to, aby nie zostały zalane sąsiednie zakłady, które nadal fedrują – mówi w rozmowie z INNPoland.pl Anna Meres, koordynatorka kampanii klimatycznych w Greenpeace Polska.
SRK zabezpiecza przed zagrożeniem wodnym 12 czynnych zakładów górniczych. Rocznie SRK wypompowuje około 85 mln metrów sześciennych wody. Część z tych wód (ok 3,5 proc.) sprzedawana jest podmiotom gospodarczym do celów przemysłowych i technologicznych. Pozostała ilość jest zrzucana do cieków powierzchniowych.
Z danych Najwyższej Izby Kontroli wynika, że na odwadnianie nieczynnych kopalń wydajemy rocznie ok. 200 mln złotych. Najdziwniejsze jest to, że te działania są finansowane z budżetu państwa. Nie płacą za to kopalniane spółki, ale obywatele. Z punktu widzenia biznesu kopalnianego, sytuacja jest wręcz wymarzona, bo koszty ich działalności ponosi budżet.
– Przedsiębiorca górniczy ma tylko wydobywać węgiel, a za szkody płaci budżet. To jest idiotyczny rachunek ekonomiczny. Ktoś wydobywa, ale nie ponosi skutków swojej działalności – mówi nam Michał Wilczyński.
NIK podał ciekawy przykład takiego kuriozum: aby dwie działające kopalnie, zarabiające na wydobyciu węgla nie zostały zalane, wodę odpompowuje się z ośmiu innych, już nieczynnych. Rachunek za pompy płacą obywatele.
Co się dzieje z wodą z kopalni?
– Woda w kopalni jest odpadem. Robiąc odwiert przecina się ileś warstw ziemi, w tym wodonośne. Woda ma to do siebie, że spływa w dół, trzeba ją więc wypompowywać na powierzchnię. Jak ona jest wypompowana, to tworzy się sztuczne zbiorniki, gdzie ona musi się "schłodzić". A poza tym te wszystkie osady muszą się wytrącić, powinna poleżakować. I dopiero z taką wodą, po uzdatnieniu, można coś zrobić. Część można użyć do celów spożywczych, ale część to ciągle odpad. Niestety część odpadów trafia do rzeki – a że rzeki są połączone, to woda trafia albo do Odry, albo do Wisły – opowiada Patryk Białas.
A same pokopalniane stawy też nie są skutecznym rozwiązanie. – Woda potrafi z nich uciec. Na Śląsku są miejsca z takimi stawami pokopalnianymi, które najpierw są, a miesiąc czy kilka miesięcy później potrafią zniknąć – opowiada Patryk Białas.
Obecnie wydobycie w polskich kopalniach prowadzone jest nawet na 800–1100 metrach głębokości. A złoża węgla to taki przekładaniec piaskowców, iłów, węgla. W skałach porowatych zgromadzona jest reliktowa woda sprzed milionów lat. Im niżej schodzimy, tym wyższy stopień jej mineralizacji.
– W przeszłości eksploatację węgla prowadzono od powierzchni. Były nawet takie pokłady, które dosłownie wychodziły na powierzchnię. W Sosnowcu ludzie mogli kopać węgiel w swoich piwnicach. Dziś schodzimy coraz głębiej. Co to spowodowało? Wody powierzchniowe, opadowe, spływają w dół złoża, łącząc się z wodami, które są w głębi. A żeby prowadzić eksploatację, trzeba wodę z kopalni wypompowywać. I mamy swoiste perpetuum mobile – tłumaczy Michał Wilczyński.
Problem nie jest w samej wodzie czy jej ilości. Problem w tym, co się w niej znajduje. Tak naprawdę od początku wszyscy specjaliści wiedzieli, że Odrę zatruły wody kopalniane. To była jedyna możliwość.
Według danych GUS z 2020 roku, w 2018 roku tylko do Odry zrzucono 146 milionów metrów sześciennych wód kopalnianych. Średni przepływ Odry przy ujściu do Zalewu Szczecińskiego to 535 metrów sześciennych na sekundę. Wody kopalniane uwolnione jednocześnie płynęłyby w tym miejscu przez prawie 76 godzin.
A są to wody silnie zasolone. Michał Wilczyński mówi nam, że według oficjalnych danych woj. śląskiego rocznie do zrzucenia trafia 1,5 miliona ton chlorków i siarczanów. Chlorki to głównie NaCl, czyli sól. Ale w wodzie są też radionuklidy, czyli po prostu pierwiastki promieniotwórcze. Ich stężenie w pokładach węgla jest miejscami bardzo wysokie.
Metan leci w atmosferę
Kolejny problem związany z wydobyciem węgla to metan. Grozi nie tylko górnikom, wpływa na nas wszystkich. Duża część śląskich kopalń ma tzw. wysoką metanowość. Z badań Międzynarodowej Agencji Energetycznej wynika, że wycieki metanu z kopalń mają większy wpływ na globalne zmiany klimatu niż lotnictwo i transport morski razem wzięte.
– Metan jest skumulowany w pokładach węgla – podczas jego wydobycia uwalnia się przez szyby wentylacyjne i jest wydzielany do atmosfery. Metan jest bardzo silnym gazem cieplarnianym, więc nawet niewielkie jego wycieki mają poważne skutki dla klimatu – mówi nam Anna Meres z Greenpeace.
Podczas pierwszych 20 lat w atmosferze wpływ klimatyczny jednej tony metanu jest 86 razy większy od jednej tony dwutlenku węgla. Jak wynika z raportu Ember w 2018 roku wpływ klimatyczny metanu, który ulotnił się podczas wydobycia węgla w Polsce, był 5 razy większy niż emisja dwutlenku węgla przez Ryanaira.
Wszyscy to wiedzą, ale nikt z tym nic nie robi
– Rząd stworzył warunki, w których spółki górnicze mogą legalnie zatruwać środowisko. Spółki te potwierdzają, że zrzucają do rzek silnie zasolone ścieki. Dlatego konieczna jest rewizja i aktualizacja pozwoleń wodnoprawnych wydanych spółkom górniczym oraz ograniczenie w nich dopuszczalnych limitów stężeń chlorków i siarczanów – mówi Anna Meres, koordynatorka kampanii klimatycznych w Greenpeace Polska.
Spółki górnicze podkreślają również, że to instytucje państwowe kontrolują czy zrzucanie ścieków do rzek odbywa się zgodnie z wydanymi pozwoleniami wodnoprawnymi. Problem zasolenia rzek w Polsce – w tym Odry i Wisły – jest lekceważony przez instytucje, które powinny rzeki chronić. Publicznie dostępne wyniki pomiarów zasolenia, wykonane przez Główny Inspektorat Ochrony Środowiska, są zbieżne z wynikami opublikowanymi przez Greenpeace, a w niektórych przypadkach nawet wyższe.
Minister Klimatu i Środowiska, której GIOŚ podlega, nie podjęła jednak żadnych kroków mających na celu ochronę obu największych rzek w Polsce przed ekologiczną katastrofą.
– Na początku lat 90. była straszna awantura medialna, byłem jej świadkiem i uczestnikiem. Opracowywano systemy odsalania, chemicznego strącania pod ziemią pierwiastków promieniotwórczych. Teraz nic takiego nie funkcjonuje, teraz się to po prostu wyrzuca do rzek – mówi nam Michał Wilczyński.
Dodaje, że gdyby wszystkie koszty usuwania szkód kopalnianych, nawarstwionych przez dziesiątki lat, dodano do ceny węgla, okazałoby się, że złoto jest bardzo tanie. Dodaje, że wydobywamy stosunkowo mało węgla w przeliczeniu na jednego zatrudnionego.
– Wydajność w polskich kopalniach na zatrudnionego spada od 20 lat. W najgorszej podziemnej kopalni w USA jest to 2000 ton rocznie na osobę, u nas 550 ton. Ale przecież węgiel to nasze dobro narodowe, więc musimy go wydobywać. Pamiętam przykład jednej kopalni, w której praktycznie nie było już węgla, ale związkowcy nie pozwalali jej zamknąć. Górnicy opowiadali mi, że resztki węgla wybierają szufelkami – mówi nam Wilczyński.
Kopalni nie chcą już nawet górnicy
We wschodniej części Śląska jest niewielkie miasteczko Imielin.
– Tam mieszkańcy, głównie górnicy, sprzeciwili się budowie kopalni, która miała drążyć pod miastem. Na prośbę miasta ocenialiśmy plany budowy tej kopalni i włos się nam na głowie jeżył. Tam jest duży zbiornik wody pitnej dla Śląska, Dziećkowice. Planowano wydobycie węgla bezpośrednio pod nim... – mówi INNPoland.pl Michal Wilczyński.
Mieszkańcy Imielina protestują do dziś. Są przekonani, że planowane wydobycie węgla na kilku płytkich pokładach najtańszą metodą "na zawał" doprowadzi do znacznych odkształceń terenu i obniżenia jego powierzchni nawet o 6 metrów.
To zaś rodzi wysokie ryzyko zniszczeń domów, które były budowane bez zabezpieczeń, ponieważ ich właściciele otrzymali od ówczesnej Kompanii Węglowej informację, że pod Imielinem nie będzie eksploatacji węgla.
Walka trwa, bo rząd i górnicze związki zawodowe chcą fedrować bez oglądania się na to, co stanie się na powierzchni.
Byłem niedawno przerażony robiąc ekspertyzy na wschód do Mysłowic w kierunku Jaworzna. Są tam wyrobiska z XVIII i XIX wieku i nikt tego nie zinwentaryzował. Są tam bloki mieszkalne o długości nawet 200 metrów. Co się stanie, jeśli tam powstanie zapadlisko? Budynek się po prostu złoży. Są metody geofizyczne, które pozwalają takie zagrożenia inwentaryzować. To nie nasze, to nie my, to 150 lat temu – słyszę od różnych instytucji. To niechlujstwo.
Michał Wilczyński
Były Główny Geolog Kraju
Wstrząsy zagrażają infrastrukturze pionowej i poziomej. Czyli mamy pękające ściany, nierówne podłogi, wypadające z szafek szklanki. Ale przy tych tąpnięciach następuje często przerwanie liniowej infrastruktury poziomej – dróg, wodociągów, gazociągów, kabli energetycznych. Są też szkody, które nie naruszają bezpośrednio infrastruktury, ale powstają leje, to jest casus Trzebini. Przyczyn powstawania takich rzeczy może być sporo, ale dziwnym trafem pojawiają się zawsze tam, gdzie była prowadzona bardzo rabunkowa gospodarka kopalniana. Pod ziemią następują rozprężenia i to się odbija na powierzchni – mówi nam