Fanatycy z UE każą nam jeździć elektrykami, passata w dieslu już nie kupimy, przez to wszystko będziemy biedni - czytam w internetowych komentarzach do tzw. zakazu aut spalinowych. Stek bzdur. Nowe prawo nie jest ani zakazem, ani nakazem. I jest najlepszym, co mogło nam się zdarzyć.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Zacznijmy od początku. Unia Europejska nie zakazała de facto sprzedaży aut spalinowych. Wszystkie kraje, z wyjątkiem Polski, zgodziły się na to, że od 2035 roku nie będą sprzedawać aut emitujących dwutlenek węgla do atmosfery. Jest tu pewna różnica semantyczna, ale o tym za chwilę. Kilka państw wstrzymało się od głosu, jednak nie zgłaszały już protestów. Oprócz Polski.
Rozumiecie? Niemcy produkują kilka milionów aut rocznie, swój przemysł mają Francuzi, Włosi, wielkie montownie aut znajdziemy w Czechach, Rumunii, Hiszpanii. Już nie chce mi się wymieniać. Polska nie ma własnej marki aut, na motoryzacyjnej mapie Europy raczej się nie liczy.
Ale to właśnie my machamy szabelką i protestujemy przeciwko "zakazowi spalinówek". Nie robi tego żadne inne państwo z poważnym przemysłem motoryzacyjnym. Ale zdaniem naszych rządzących to właśnie my na tym stracimy. Cóż za megalomania.
Niemcy są sprytni, zadbali o swoje interesy
Kwestia druga: w tym całym zamieszaniu z nowym zakazem, Niemcy dopilnowały, by tzw. paliwa syntetyczne nie były nim objęte.
Wiecie, co to są paliwa syntetyczne? Nie? Ja też nie :) Dla mnie ociera się to o magię. Za pomocą energii rozrywa się wodę i powietrze w taki sposób, że powstałą w ten sposób ciecz można lać do baku normalnego auta, po niewielkich przeróbkach silnika. Takie paliwa są dziś kilka razy droższe od tradycyjnej benzyny i diesla, ale masowa produkcja może zbić koszty do akceptowalnego poziomu.
Paliwa syntetyczne co prawda emitują CO2 podczas spalania, ale podczas ich produkcji pobiera się dwutlenek węgla z atmosfery, więc bilans jest co najmniej zerowy. Łapią się więc na nowe regulacje, tym bardziej że praktycznie nie emitują typowych dla benzyny zanieczyszczeń.
Nasi ministrowie i przedstawiciele mogliby pogadać z Niemcami, którzy wiedzą, jak się takie paliwa robi. Ponegocjować, coś obiecać, coś dostać. Na przykład wkład w badania, kilka fabryk. Ale nie, woleli machać szabelką i opowiadać o tym, jak to będzie nam ciężko, kiedy już nie będziemy mogli kupić nowego opla.
– Nie mogliśmy poprzeć rozporządzenia, nie ma wystarczającej analizy na temat skutków dla naszej gospodarki i społeczeństwa, oraz sektora transportu. Uważamy, że to będzie szkodliwe dla naszej gospodarki i obywateli – powiedziała dziś minister środowiska Anna Moskwa.
Producenci aut są o krok przed przepisami
Droga pani minister Moskwo, niech się pani nie zdziwi, jak nie będzie pani mogła kupić auta na benzynę nie w 2035 roku, ale na przykład w 2030. VW do 2030 chce o połowę obniżyć koszt auta elektrycznego. 70 proc. sprzedawanych przez ten koncern aut ma być elektrykami. Inne koncerny mają bardzo zbliżone plany. Technologia idzie naprzód, świat prze ku rozwojowi. My wolimy być zakopconym skansenem.
Przyszłość zresztą nie musi być tylko elektryczna, coraz więcej firm zwraca się ku wodorowi. Trudno im się dziwić – łatwiej będzie przerobić istniejącą sieć stacji benzynowych na wodorowe niż na stacje ładowania aut elektrycznych. I prawdopodobnie łatwiej będzie magazynować wodór niż prąd.
Lecimy dalej: 2035 to nie koniec aut spalinowych. Każde auto wyprodukowane do 2035 roku będzie mogło spokojnie jeździć po drogach, spalać benzynę i radośnie robić "wrum".
Owszem, w tej całej sprawie z autami elektrycznymi faktycznie coś poszło nie tak. Kilka czy kilkanaście lat temu mówiono, że one będą prostsze, a przez to tańsze od spalinowych. Nie potrzebują wielkiego silnika, wydechu, skrzyni biegów. Silniki elektryczne są stosunkowo małe i lekkie. Problem w tym, że producenci aut nie poszli w stronę prostoty i przeładowali elektryki luksusem, ekranami, mocą. No i elektryki są drogie, a zanim doczekamy się naprawdę tanich, minie sporo czasu.
Jesteśmy za biedni, żeby jeździć czymś lepszym niż "pasek w dieslu"?
Rok 2035 jest za 12 lat i opowiadanie, że Polaków nie będzie stać na nowe elektryki, jest słabe. Poczytałem kilka wypowiedzi polityków Solidarnej Polski. Ziobrystów nie uważam za szczególnie rozgarniętych, ale cenię ich za to, że odwołują się do argumentów, które powtarzają potem internetowe trolle. Dzięki temu łatwiej ich zidentyfikować.
– Eurokraci chcą spowodować, żeby samochód był dobrem luksusowym – mówi Michał Woś, ziobrysta. W podobne tony uderza minister Moskwa. Hm, myślałem, że rząd Zjednoczonej Prawicy robi wszystko, by gonić Niemców i resztę Europy w kwestii poziomu życia. Co chwila słyszę, że jesteśmy już krok za Włochami, Hiszpanami, Francuzami i niedługo to oni będą nam zazdrościć.
No i przecież sami mamy wypuszczać na rynek ileś tam setek tysięcy samochodów elektrycznych rocznie, więc sami będziemy na nich zarabiać. Coś się ta prawicowa retoryka nie klei.
Weźmy tę przyszłość w garść
Widzę też w internecie mnóstwo głosów mówiących, że może i my będziemy produkować mniej CO2 i innych gazów cieplarnianych, ale kraje mniej rozwinięte i rozwijające się idą w przeciwnym kierunku. A więc nasze starania w sensie globalnym nie mają sensu. Cóż, kraje mniej rozwinięte staną się rozwiniętymi. To one mają aspirować do naszej pozycji, a nie my cofać się w rozwoju.
Tak naprawdę uważam, że przez osoby krytykujące tzw. zakaz spalinówek, przemawia najzwyklejszy strach. Zmienia się to, co znają. Ucieka gdzieś przeszłość, solidna opoka, w którą wierzyli. Zaczyna się nowa era, po której nie wiadomo czego się spodziewać. Jedni patrzą w tę przyszłość z ciekawością, inni chcą już w niej być. A jeszcze inni się jej boją i próbują przed nią uciec.
Masz propozycję tematu? Chcesz opowiedzieć ciekawą historię? Odezwij się do nas na kontakt@innpoland.pl
Żeby było jasne: mi też będzie brakować powarkiwania widlastych szóstek, zapachu benzyny. Ale przejdę nad tym do porządku dziennego, zamiast rwać sobie włosy z głowy. Przecież to strata czasu i energii. Lepiej kształtować przyszłość, niż zawracać Wisłę kijem.