14,7 proc. – to ostateczny odczyt inflacji za kwiecień, o czym poinformował Główny Urząd Statystyczny. Wynik zgadza się ze wstępnym odczytem. I tylko jedno się nie zgadza – bo zaczynamy słyszeć o spadku inflacji, ale jeśli ceny rosną, to co spada?
Reklama.
Reklama.
Uprzedzając komentujących – tak, pojęcie "spadek inflacji" być może dla niektórych wydaje się uprawnione, gdy mówimy o niższych jej odczytach, ale w obecnych czasach to po prostu nieuczciwe, bo wprowadzającew błąd. Poza tym, trzeba odróżnić, kiedy naprawdę mamy do czynienia z jej spadkiem. A teraz nie mamy z tym do czynienia.
Co więcej, szczególnie w rokuwyborczym wykorzystuje się takie określenia, by tworzyć wrażenie, że jest lepiej, albo nawet, że jest już dobrze. Politycy grają naszymi emocjami i to bez względu na to, z jakiej opcji i jakiej strony są.
Problem, gdy tak chętnie w tę grę wchodzą niektórzy dziennikarze, ale też część analityków i ekonomistów.
Dlaczego mnie to tak oburza? Bo siadam, liczę i widzę, że nic nie spada. Nawet nie stoi w miejscu – dalej rośnie, tylko nieco wolniej.
Wczytajmy się uważnie w ostatnie komunikaty GUS:
"Ceny towarów i usług konsumpcyjnych w kwietniu 2023 r. w porównaniu z analogicznym miesiącem ub. roku wzrosły o 14,7 proc.";
"W stosunku do poprzedniego miesiąca, ceny towarów i usług wzrosły o 0,7 proc.
W tym krótkim komunikacie Urzędu, dwa razy pada słowo "wzrosły". Ponownie pytam, jeśli ceny wzrosły, to co spada?
Jeśli inflacja wciąż będzie dodatnia (czyli nie będzie deflacją), ale odczyt będzie niższy w ujęciu miesiąc do miesiąca i rok do roku, wtedy będzie to prawdziwy spadek inflacji. Teraz nie jest.
Czytaj także:
Szaleństwo DEZinflacji
Dlaczego właśnie teraz (w ostatnich miesiącach) tak wielką popularność zdobyło słowo, które pojawiło się w ustach rządzących – DEZinflacja? I dlaczego jest tak bliskie deflacji?
Celowo przedrostek "dez" zapisuję wielkimi literami. Oba słowa istnieją i mają swoje ekonomiczne uzasadnienie, jednak dla odbiorców, którzy na co dzień w ekonomii nie siedzą, brzmią łudząco podobnie – znacząc kompletnie coś innego.
Zaglądając do słownika pojęć ekonomicznych – dezinflacja to spadek tempa wzrostu inflacji. Z kolei deflacja to ogólny spadek poziomu cen towarów i usług w gospodarce.
Więc pierwsze oznacza wzrostcen, a drugie – spadekcen. Różnicę widać gołym okiem, ale w brzmieniu nie jest to już takie klarowne.
Jako ludzie chętnie stosujemy uproszczenia i to normalne. Jednak właśnie w tym konkretnym przypadku wymagałbym od dziennikarzy i ekonomistów zajmujących się tymi kwestiami niezwykłej ostrożności.
Bo jak wytłumaczyć osobom, którym nie spina się budżet od pierwszego do pierwszego, że coś spada, skoro im coraz trudniej się żyje?
Dlatego stwierdzenie spadek dynamiki wzrostu cen – choć samo w sobie jest skomplikowane i jego wypowiedzenie czy napisanie trwa dłużej – jest tu jedynym właściwym.
A najlepiej mówić wprost–drożyzna jest z nami i wciąż ma się dobrze. Zdecydowanie za dobrze. A biorąc pod uwagę tzw. efekt bazy, jest naprawdę fatalnie.
Ktoś powie – ceny wzrosły o 14,7 proc., a przecież mogły o 18 czy 20 proc. No tak, ale czy to naprawdę powód do radości lub spokoju o naszą przyszłość? Dla nas – czyli konsumentów – oznacza to przecież, że mamy coraz mniej w kieszeni.
Czytaj także:
Gdzie nasza godność?
Coraz trudniej oszczędzać, trudniej odkładać na emeryturę, trudniej starać się o kredytnamieszkanie, trudniej o decyzję o założeniurodziny.
To takie podstawowe elementy poczuciagodności, które wysoka inflacja odbiera tak wielu osobom, że nie mogę przejść obojętnie, gdy słyszę o "spadającejinflacji" i tym, że wszystko jest już pod kontrolą i będzie tylko lepiej.
Polska gospodarka cudem unika właśnie recesji, ale skąd ten cud? W dużej mierze z wysokiej inflacji. To, że wszystko kosztuje nas tak dużo sprawia, że być może w tę recesję nie wpadniemy. Jednak niektóre firmy już głośno zapowiadają, że na dalsze podwyżkipłac nie mogą sobie pozwolić, ba, część zapowiada nawet zwolnienia.
I być może bezrobocie mocno nie wzrośnie, bo ludzie do pracy wciąż są potrzebni, ale to nie będzie praca ich marzeń, ani nie będą to pensje, które pozwolą im wieść normalne, spokojne życie, czyli oszczędzać, planować wakacje, remonty, zmianę auta czy inne przyziemne sprawy.
Skumulowana inflacja
Popatrzmy na kwiecień z lat ubiegłych. W 2020 roku inflacja w kwietniu wynosiła 3,4 proc., w 2021 – 4,3 proc., a w 2022 roku – skok na 12,4 proc. W 2023 roku inflacja w kwietniu osiągnęła poziom 14,7 proc.
Wzrosła więc w rok o kolejnych blisko 15 proc., a my słyszymy, że spadła. By lepiej to zobrazować – obliczyłem inflację skumulowaną tylko dla kwietnia – od 2020 do 2023 roku. Wyszło 39 proc. A co to oznacza?
Weźmy na przykład takie 500 plus. Przyjmijmy, że w 2020 roku było to po prostu 500 zł, to już w kwietniu 2023 roku było warte jedynie 305 złotych, patrząc po sile nabywczej, utraconej przez 39-procentową skumulowaną inflację.
A jak to byłoby w przypadku 800 złotych, czyli 800 plus? Gdyby w kwietniu tego roku rodzice na każde dziecko otrzymali nominalnie taką właśnie kwotę, to w porównaniu z kwietniem 2020 r. świadczenie warte byłoby… zaledwie 488 złotych.
Oczywiście na inflację trzeba patrzeć wujęciurocznym, jednak gołym okiem widać, że zapowiadane 800 plus pozwoli jedynie zbliżyć świadczenie do tego, co znaczyło ono dla domowego budżetu 8 lat temu.
Tu pojawia się pytanie, czy każdemu pensja rośnie tak szybko jak ceny? Wiadomo, że nie. Jeśli ktoś w kwietniu 2020 roku dostał wypłatę na rękę w kwocie 5000 zł, podkreślam – na rękę, czyli netto – to w kwietniu 2023 taka osoba musiałaby zarobić już blisko 7000 złna rękę, by nie stracić nic na inflacji.
A nawet jeśli komuś pensja urosła tak mocno od 2020 roku (o te 39-proc. skumulowanej inflacji) to pobierane świadczenia jak 500+ i tak straciły na wartości i znaczą mniej dla domowego budżetu. Po prostu.
Stąd też, jeśli coś spada, to siła nabywcza pieniądza czy realna wartość świadczeń, pensji, emerytur, rent.
Czytaj także:
Wzrost wynagrodzeń
Główny Urząd Statystyczny podaje dane dotyczące tzw. przeciętnego wynagrodzenia, o którym mówimy zwyczajowo – średnia krajowa. Prezes GUS zatwierdza i publikuje dane za cały poprzedni rok nie później niż do 7 roboczego dnia lutego.
W 2020 roku wynosiło 5167,47 zł brutto miesięcznie, a w 2021 roku – 5662,53 zł. W 2022 – 6346,15 zł. Z kolei w pierwszym kwartale tego roku średnia krajowa wyniosła 7124,26 zł brutto miesięcznie.
Co najważniejsze, mowa tu o kwotach brutto, ale realna siła nabywcza pieniądza liczona jest od tego, co za taką pensję możemy sobie kupić, a więc już od kwoty netto (na rękę). Tu sprawy mają się gorzej.
A jak się ma do tego minimalna krajowa? W 2020 roku wynosiła 2600 zł brutto miesięcznie, w 2021 było to 2800 zł, a w 2022 – 3010 zł. W styczniu tego roku najniższa krajowa wzrosła do 3490 zł (od lipca będzie to już 3600 zł). Znowu – wszystko to kwoty brutto, na rękę dostaje się mniej.
Licząc wzrost średniej krajowej – od 2020 roku do I kw. tego roku wzrosła ona o 38 proc. Z kolei najniższa krajowawzrosła o 38,5 proc. (uwzględniając lipcową podwyżkę do 3600 zł).
Realnie wychodzi na styk ze skumulowaną inflacją, czyli... pensje w ogóle nie wzrosły. A to nie koniec wzrostu inflacji, więc nasze wynagrodzenia na niej coraz bardziej będą traciły.
Wciąż jest ktoś chętny, by mówić ludziom o "spadku inflacji"? Dla mnie mówienie o spadku uprawnione będzie tylko, jeśli ceny naprawdę zaczną spadać.
Ewentualnie, gdy inflacja realnie spadnie do okolic celuinflacyjnego i przy założeniu, że wynagrodzenia realnie wzrosną do takiego poziomu, że wzrost cen nie będzie ich zżerać.
Oburzając się na słowo "spadek" nawiązuję do semantyki, bo przykład "spadającej inflacji" pokazuje, że to, w jaki sposób się o czymś mówi, ma ogromne znaczenie.
Masz propozycję tematu? Chcesz opowiedzieć ciekawą historię? Odezwij się do nas na kontakt@innpoland.pl