Ostatnio dość często widzę pochwały dla dzieci sprzedających na ulicach lemoniadę. Och, jakie zaradne dzieciaki. Nie chcą brać, wolą zarobić. No i nastoletni (a często nawet kilkuletni) obywatele przyzwyczajają się do tego, że pieniądze nie biorą się z nieba, że aby mieć, trzeba się napracować.
I w sumie rozumiem takie podejście, bo przyzwyczajanie dzieciaków do zarabiania, gospodarowania pieniędzmi i przedsiębiorczości nie jest złe. Ale nie w taki sposób.
To nie jest przypadek, że w Polsce i większości cywilizowanych krajów mamy odpowiednie przepisy dotyczące pracy dzieci. U nas nie można w ogóle pracować przed 13 rokiem życia, potem wolno, ale tylko w niektórych branżach i po spełnieniu rygorystycznych wymogów.
Zatrudnianie dzieci w fabrykach odeszło do przeszłości. I słusznie, bo do dziś jest bolesną zadrą w historii wieków minionych. Dzieci po prostu pracować nie powinny i to naszą – dorosłych – rolą jest zapewnienie im spokojnego, dostatniego dzieciństwa. W miarę możliwości oczywiście.
Nie bez przyczyny mamy też przepisy sanitarne i dotyczące bezpieczeństwa i higieny pracy. Żeby sprzedawać napoje, trzeba spełnić odpowiednie wymagania. Mieć gdzie umyć ręce, produkować napoje w odpowiednich warunkach sanitarnych, ze spełnieniem rygorystycznych przepisów. Trzeba podać też choćby listę składników i alergenów, a także zachowywać próbki jedzenia dla sanepidu.
W dorosłym życiu sprzedawanie zrobionej w domu lemoniady, wyprodukowanej z niewiadomego pochodzenia składników nie wchodzi w rachubę. Tym bardziej nie wchodzi w rachubę sprzedawanie jej na chodniku, obsikiwanym przez psy trawniku czy ławce, na której prześpi się czasem miłośnik tanich alkoholi.
Dlatego kiedy widzę wesołą grupkę dzieciaków zajmującą się dystrybucją napoju, nie korzystam z ich usług. Doceniam przedsiębiorczość, ale nie tędy droga. Podejrzewam, że lemoniada może być pyszna i wytworzona w higienicznych warunkach. Pewności jednak nie mam.
Jeśli ja – albo moje dziecko – zatrujemy się tym produktem, nikt nie poniesie za to odpowiedzialności. Przecież nie będę się procesował z dziesięciolatkiem. Teoretycznie za dzieci odpowiadają rodzice, ale nikt nie będzie przecież szukał matek i ojców nieznanych dzieci po osiedlu, czy angażował w to policji.
Nawiasem mówiąc, często widzę też ogłoszenia o tym, że dzieci wyprowadzą psy za kilka czy kilkanaście złotych. To już mniej mnie bulwersuje (to usługa, a nie produkt), ale ciągle rodzą mi się w głowie pytania. A co jeśli spokojnego Pimpka sąsiadki zaatakuje pitbul Bolec należący do dwumetrowego kolesia z bloku obok? Kto będzie odpowiadał za pogryzienia? A jeśli tenże Bolec ukąsi dziecko usiłujące rozdzielić psy?
Kupując lemoniadę od legalnie działającego sprzedawcy, mam prawo oczekiwać tego, że produkt jest dobry i nikt się przez niego nie rozchoruje. A jeśli tak się zdarzy, to wiem kogo ścigać. Poza tym każdy normalny przedsiębiorca jest od takich zdarzeń ubezpieczony. Dzieci na ławce przy placu zabaw nie są.
Bogiem a prawdą, gdybyśmy chcieli naprawdę uczyć dzieci przedsiębiorczości i odpowiedzialności, powinniśmy też pobierać od nich podatki. Wyobraźcie sobie minę 10-latka, któremu zabieracie jedną piątą utargu w ramach podatku VAT i pozbawiacie go kieszonkowego, w ramach przyzwyczajania do płacenia ZUS-u. Dobra, to oczywiście żart, nie mam zamiaru opodatkowywać dzieci sprzedających lemoniadę.
Rozumiem, że wielu rodziców nie ma pieniędzy na wakacje dla swoich dzieciaków. Nikomu w obecnych czasach nie jest łatwo. Wiem też, że dzieci trzeba uczyć przedsiębiorczości, zaradności, umiejętności radzenia sobie w życiu. Ale wysyłanie ich do pracy, nawet tak niewinnej jak sprzedawanie lemoniady, nie jest – moim zdaniem – dobrym pomysłem. To samo można osiągnąć innymi sposobami.
Poza tym dzieci trzeba uczyć nie tylko zaradności, ale też odpowiedzialności. Tylko czy wysyłanie kilkulatka na osiedlową ławkę, by sprzedawał lemoniadę czy ciasteczka, samo w sobie jest odpowiedzialne? Nie sądzę. Wielu rodziców pewnie nie widzi w tym nic złego, ale nie jest to specjalnie rozsądne. Zdarzyć może się wiele – od kradzieży, po zatrucia.
Poza tym nie można – moim zdaniem – cedować na dziecko obowiązku zarabiania pieniędzy. Nie po to przez ostatnie 100 lat odchodziliśmy od zatrudniania kilkulatków, by dziś do tego pomysłu wracać. Dostajemy 500+, wkrótce 800+, mamy różne dodatki i świadczenia...
Przyznam jednocześnie, że nie mam recepty, cudownego środka, dla rodziców, których po prostu nie stać na wakacje dla swojego dziecka lub dzieci. Bo wiemy przecież, że te słynne, wielkie transfery socjalne nie zlikwidowały prawdziwego ubóstwa.
Stowarzyszenie Wiosna zajmujące się organizowaniem pomocy dla rodzin żyjących w biedzie oceniło, że "w Polsce w 2021 roku poniżej granicy skrajnego ubóstwa żyło w Polsce 1,6 mln osób, w tym 333 tys. dzieci i 246 tys. seniorów". Kilka miesięcy później dodała, że "liczba Polaków żyjących w skrajnym ubóstwie w 2022 r. mogła zwiększyć się nawet o 54 proc. To 859 tys. nowych osób, które balansują na granicy przetrwania".
Na to moja mała głowa nie ma rady, ale to też nie moje zadanie. To już robota dla polityków...