logo
"Nie wykluczamy powrotu w przyszłości, jeśli okoliczności gospodarcze będą sprzyjające". Fot.: Max Zieliński; kolaż: INNPoland
Reklama.

"Rzeczywiście zaczął się boom. My nasz pierwszy lokal otwieraliśmy w marcu 2013 roku i to był początek mody na wegańskie knajpy. Zaczęły się wtedy powstawać jak grzyby po deszczu, ale zaczęły się też już zamykać. Niektóre nie przetrwały nawet roku" – mówił Krzysztof Bożek w wywiadzie dla INNPoland w 2015 roku. 

W tej perspektywie kilkanaście lat działalności sieci wegańskich restauracji wydaje się ogromnym sukcesem. W szczytowym momencie, wraz ze współzałożycielem Hubertem Denisem, mieli pod sobą 22 restauracje w 10 miastach w całej Polsce. Do ich lokali ustawiały się kolejki, a ich oferta nadawała tempo roślinnej transformacji polskiej gastronomii. 

Czytaj także:

W poniedziałek 10 marca 2025 roku Krowarzywa ogłosiły, że z końcem miesiąca zamkną swój ostatni lokal przy ul. Chmielnej w Warszawie. O to, co doprowadziło do upadku tej renomowanej firmy, zapytałem jej współzałożyciela – Krzysztofa Bożka

Ofiara sukcesu

Wiktor Knowski, INNPoland: Dlaczego Krowarzywa upadło? 

Krzysztof Bożek, współzałożyciel firmy Krowarzywa: Nie nazwałbym tego upadkiem, raczej zamknięciem pewnego etapu w tej formie. Nie wykluczamy powrotu w przyszłości, jeśli okoliczności gospodarcze będą sprzyjające.

Decyzja wynika ze zmiany sytuacji ekonomicznej – wzrostu kosztów energii, produktów, czynszów i pracy, przy jednoczesnym spadku liczby klientów. Prowadzenie lokali gastronomicznych stało się po prostu nierentowne.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że "staliście się ofiarami swojego sukcesu". 

Rynek wegańskich burgerów bardzo się rozwinął. Obecnie są one dostępne w niemal każdej burgerowni, zarówno w lokalach sieciowych, jak i tych kraftowych. Kiedy zaczynaliśmy, znalezienie roślinnego burgera nie było tak oczywiste.

Dodatkowo, gotowe burgery wegańskie można teraz kupić w każdym sklepie, na stacji benzynowej, w supermarkecie. W pewnym sensie spopularyzowaliśmy ten produkt tak bardzo, że stał się powszechnie dostępny. 

Czytaj także:

Zawsze zaskakiwały mnie informacje o tym, że Polska jest ostoją kuchni wegańskiej. A niby taki konserwatywny kraj… 

Nie wiem, czy jesteśmy aż tak konserwatywni, jak nam się wydaje. W wielu kwestiach jesteśmy bardziej otwarci, niż się powszechnie uważa. W kwestii popularności kuchni roślinnej na pewno duży boom widzieliśmy przed pandemią. Wtedy każda restauracja miała w ofercie roślinne dania. Tego oczekiwali klienci.

Ale rzeczywiście uważam, że jako społeczeństwo jesteśmy mniej konserwatywni, niż nam się wydaje. Przede wszystkim zmieniła się świadomość klientów. Zmieniło się to, co jemy, tak jak zmieniły się wszystkie nasze nawyki konsumenckie. A firmy to obserwują i reagują na te zmiany. 

Jeszcze te 10-15 lat temu to było niewyobrażalne, żeby mieć całe półki wegańskiej żywności w supermarketach. 

Czy te zmiany będą tylko postępowały, czy może to był fenomen danego okresu? Na INNPoland pisaliśmy niedawno o powrocie mody na dietę mięsną

Trudno powiedzieć. Ja wierzę w otwartość naszego społeczeństwa. Wydaje mi się, że obserwujemy podejście bardziej elastyczne ten tzw. fleksitarianizm. Dania roślinne i wegetariańskie są traktowane jako opcja, a nie jako deklaracja na całe życie. Oczywiście ścisła dieta roślinna jest wymagająca.

Okazjonalne jedzenie mięsa jest pewnie wygodniejsze i, być może, patrząc globalnie, ważniejsze dla klimatu i dobrostanu zwierząt jest, żeby społeczeństwo ogółem zjadało mniej mięsa i nabiału niż to, żeby było w nim więcej wegan.

Sytuacja na rynku wegańskiej żywności to jednak tylko część historii problemów Krowarzyw. Co było przysłowiowym gwoździem do trumny?

Dramatyczny wzrost inflacji. Wzrost stóp procentowych sprawił, że ludzie, w większości posiadający kredyty, zaczęli oszczędzać. A najłatwiej zrezygnować z wyjść do knajp. Nasi stali klienci, którzy odwiedzali lokale codziennie, zaczęli nosić kanapki do pracy. 

Jednak branża gastronomiczna została zaatakowana równocześnie z dwóch stron. Z jednej strony był to spadek liczby klientów, z drugiej – wyraźny wzrost kosztów prowadzenia działalności: energii, czynszów, produktów, płac. 

W szczytowym momencie prowadziliście 22 lokale. Jak pan wspomina ten okres?

Wydawało nam się, że jesteśmy w stanie podwoić tę liczbę. Rozbudowywaliśmy strukturę, zatrudnialiśmy menadżerów. Byliśmy dobrze przygotowani do prowadzenia sieci.

Byłem bardzo mocno zaangażowany. Przez te 12 lat praca wypełniała mi każdy dzień. To był bardzo intensywny czas. Z niczego, nie mając pieniędzy, zbudowaliśmy firmę, która bardzo mocno się rozrosła. Teraz to trudny moment, ale jak widać, nic nie trwa wiecznie. 

Co powinno się zmienić, żeby właściciele lokali gastronomicznych nie musieli ich zamykać? 

Klienci muszą wrócić do restauracji, czyli musi być ich na to stać. Wydawało mi się, że przed pandemią, szczególnie w dużych miastach, Polacy zaczęli częściej stołować się w restauracjach na co dzień, a nie tylko od święta. 

Przypominało to styl życia, który obserwujemy w krajach śródziemnomorskich, takich jak Włochy czy Hiszpania, gdzie regularne posiłki w lokalach są normą. Niestety, pandemia i późniejsza inflacja mocno zahamowały ten trend, zmuszając ludzi do oszczędzania i rzadszych wizyt w restauracjach.

Jednak nie oczekuje pan odgórnych zmian? Z pewnością odczuliście wzrost cen energii czy płacy minimalnej. 

Oczywiście, ale to ma wpływ na całą gospodarkę. Uważam, że zaprzepaszczono wiele lat rozwoju alternatywnych źródeł energii. Powinniśmy jak najszybciej postawić na odnawialne źródła, aby mieć tanią i niezależną energię, szczególnie od naszych wschodnich sąsiadów. Im szybciej zadbamy o tańszą i zieloną energię, tym lepiej dla całej gospodarki, w tym gastronomii. 

Czytaj także: