
Polska to taki kraj, gdzie od lat celebrowaliśmy daty wydarzeń, w których dostaliśmy krwawy łomot. 11 listopada wyróżnia się na ich tle faktem, że to wydarzenie jednoznacznie pozytywne. Być może powinniśmy jeszcze nauczyć się je obchodzić, ale samo w sobie jest czymś pięknym.
Wczoraj w INNPoland.pl Szymon Janus narzekał, że obecnie świętujemy odrodzenie, a nie narodzenie Państwa polskiego. Akt wskrzeszenia, nie zaś kreacji, i w zapomnienie idzie 900 lat wcześniejszej historii. No ale co w tym złego? W Kościele katolickim świętuje się zarówno urodziny Jezusa, jak i jego zmartwychwstanie. A Kościół to przecież globalny mistrz w podkradaniu świąt i przerabianiu ich na swoją, nomen omen, modłę. Bierzmy z niego przykład.
Świętowanie odzyskania niepodległości to też naprawdę znaczący symbol. Dla kraju pechowo położonego między Rosją a Niemcami to naprawdę spora sprawa.
"Kiedyś Rosja, Austria i Prusy na Polskę mieli chytre zakusy. Niestety w końcu im się udało i zagrabili Polskę całą" – taką piosenkę śpiewają dzieciaki w przedszkolu mojego synka. I to jest najbardziej lapidarny kontekst historyczny!
"Przez długie 123 lata nie było nas na mapie świata. I, jak to czasem mówią dorośli, wtedy nie było niepodległości" – idą dalej słowa tej piosenki. I właśnie o to w tym wszystkim chodzi! Dzieciaki to wiedzą, wiedzmy i my, dorośli.
Jesteśmy krajem i narodem jeszcze krwawiącym, z niezagojonymi ciągle bliznami. Granice poszczególnych zaborów ciągle widać na mapach: kolejowych, cywilizacyjnych, politycznych chyba coraz mniej. W USA, Wielkiej Brytanii czy Francji granice przez ostatnie kilkaset lat zmieniały się, ale nieprzesadnie mocno. Szczególnie w porównaniu do Polski, która raz była wielka, raz malutka, raz miała dostęp do dwóch mórz po przeciwległych stronach kontynentu, ale chyba częściej do żadnego lub jedynie skrawka.
A potem nie było jej w ogóle. Odzyskanie niepodległości to coś, co jest w naszej pamięci historycznej bardzo żywe.
Święto Niepodległości 11 listopada. Co innego mielibyśmy świętować?
Chrzest Polski w 966 roku to już jakaś zamierzchła, abstrakcyjna sprawa. Co innego można by świętować? Koronację Chrobrego? Tylko tę od Niemca, czy kościelną? Konstytucję trzeciomajową i tak mamy w rozpisce świąt (i to świąt z kategorii "fajne"). Z unią polsko-litewską bym nie szalał, bo z kolei Litwini nie za bardzo dobrze wspominają naszą obecność na ich ziemiach. A to świetni ludzie i warto mieć ich za przyjaciół, nie wrogów.
W ramach wkurzania ruskich można za to poświętować 9 bodajże października. Tego dnia w 1610 roku Polacy zajęli Kreml i rządzili tam przez 2 lata. Byliśmy jedynymi, którzy Rosję podbili. Ale wróćmy na ziemię.
Zgadzam się za to co do jednego: dobrze byłoby wymyślić jakiś fajny wspólny pomysł na 11 listopada. Dziś jedni jedzą gęsi i rogale i biesiadują z rodzinami, inni odpalają race na ulicach. Przydałoby się więcej łączących elementów, jakiegoś spoiwa dla każdego.
Nie liczby się liczą. Liczy się pamięć
Szymon Janus narzeka, że świętujemy dopiero 107 rocznicę swojej państwowości, a nawet takie USA cieszą się z 250 lat, o innych nie mówiąc. A niech sobie Japonia świętuje prawie 3000 lat państwowości, ja im nie bronię i nie żałuję. My byliśmy potężnie targani przez inne mocarstwa, od 1918 roku z przerwą na wojnę… po prostu jesteśmy. Od powojnia znów w innej formie, ale mamy w końcu coś stałego, coś, od czego można się odbić, gdzie można coś zbudować.
Polska jest jak człowiek, który stracił wszystko, ale odzyskał siebie. W innej formie, w innym ciele, granicach, ale jest. Polski nie było, ale byli Polacy. Przetrwaliśmy, daliśmy sobie radę. Człowiek, który był o włos od śmierci, liczy swoje życie na nowo. My też możemy.
Jako Polacy potrzebujemy takiego właśnie święta, bo pragniemy jakiejś tożsamości. Nikt dziś (poza garstką zapaleńców) nie utożsamia się z wojami Mieszka I, za to każdy chce mieć przodka szlachcica, jeszcze lepiej dziadka w AK, a tak w ogóle najlepiej to powstańca warszawskiego.
Można się z tego śmiać, bo w zdecydowanej większości pochodzimy z chłopstwa. Ale to też pokazuje, że (po pierwsze) nasza pamięć społeczna sięga zaledwie do XX-lecia międzywojennego. Wcześniej nie ma do czego, a jeszcze wcześniej był XVIII wiek, którego nikt nie pamięta i nie rozumie. A po drugie pokazuje, że potrzebujemy pozytywnych bohaterów, silnych i niezależnych.
Dlatego ja się cieszę, że mamy święto, którego termin jest jako tako strawny dla wszystkich. Jedni pieką gęsi, inni odpalają race, ale to data, która daje nam jakieś poczucie wspólnoty.
A tak nawiasem mówiąc: 11 listopada to jest perełka w numerach. Dwie jedenastki – to się świetnie pamięta. Fajna sprawa. A że o tej dacie pewnie nie da się nakręcić hollywoodzkiego hitu? Mam to w nosie. To nasze święto, nie musimy go eksportować. W końcu nie jest to też żadne święto narzucone, żadne święto martyrologiczne. To nie jest kolejna rocznica kolejnego nieudanego powstania. Powstaliśmy z popiołów dzięki nadziei, uporowi i ciężkiej pracy.
To jest rzecz, którą naprawdę warto świętować. Dlaczego? Bo jest naprawdę świeża, to się działo nieco ponad 100 lat temu, ludzie mają pamięć o swoich pradziadkach i prapradziadkach, którzy w tych wydarzeniach brali udział. Przez zabory, a potem I i II wojnę światową, wszystko pomieszało się tak, że dziś rzadko kto mieszka tam, gdzie jego pradziadowie.
A w skali historii rok 1918 był stosunkowo niedawno. No i jest jednym z pozytywnych świąt, coś uzyskaliśmy, nie dostaliśmy łomotu, nie wylaliśmy hektolitrów krwi, nie straciliśmy życia tysięcy czy milionów ludzi. Jak na Polskę to i tak cudownie dużo.
Zobacz także
