
Różne ceny biletów komunikacji miejskiej dla miejscowych i przyjezdnych mogą wkrótce stać się normą w wielu polskich miastach. Trend jest zauważalny, bo z takimi pomysłami coraz głośniej ogłaszają się kolejni samorządowcy. Chodzi w nich jednak nie tylko o oszczędności dla spółek odpowiedzialnych za transport. Stawki za przejazd mogą okazać się silnym orężem w coraz częstszych bataliach o poszerzenie granic miast kosztem ościennych gmin.
Olsztyn obniża ceny, ale jest haczyk
Swój pomysł na różnicowanie pasażerów komunikacji miejskiej ogłosił właśnie prezydent Olsztyna. Robert Szewczyk chce dokonać rewolucji w cenach przejazdów, między innymi obniżając stawki za bilety miesięczne dla tych, którzy w stolicy Warmii i Mazur płacą podatki.
Obniżka byłaby dość symboliczna (ze 100 złotych do 90 złotych co daje oszczędność 120 złotych w skali roku), ale wraz z nią ma wejść w życie również istotna podwyżka dla tych, którzy na olsztyńskie autobusy i tramwaje się podatkowo nie zrzucają. Docelowo przyjezdni mają mieć te bilety o 50 proc. droższe od lokalsów.
– I podkreślę to wyraźnie: to nie jest reakcja przeciwko komukolwiek. To jest forma docenienia tych, którzy biorą odpowiedzialność za Olsztyn i jego rozwój. Tych, którzy finansują szkoły, transport, remonty dróg, inwestycje. Po prostu mieszkańców – pisze w swoich mediach społecznościowych Robert Szewczyk, który jednocześnie zapowiada, że jest to nic innego, jak wypełnianie jego programu wyborczego. A ten zakłada także wprowadzenie podobnej zasady faworyzowania osób płacących w Olsztynie podatki w przypadku opłat za strefy płatnego parkowania.
Pamiętajmy jednak, że Olsztyn ma za sobą przegraną w zeszłym roku batalię o poszerzenie swoich granic o fragment gminy Purda, natomiast jego apetyt na ościenne gminy wcale nie spadł. Kolejne ruchy wprowadzające gratyfikacje za bycie pełnoprawnym mieszkańcem głównego ośrodka coraz częściej stają się elementem gry o rząd dusz w lokalnej społeczności.
Pierwszy przykład z brzegu: Tczew, którego władze właśnie ogłosiły plan poszerzenia się o część okalającej go wiejskiej gminy Tczew. I na liście obiecywanych korzyści od razu widnieje komunikacyjna marchewka: "Objęcie włączonych terenów bezpłatną dla mieszkańców komunikacją publiczną, w tym reaktywację linii autobusowej nr 10 do Bałdowa oraz linii 7 i 17 do Rokitek".
(Bez)płatna komunikacja miejska
Pasażerowie – nieobywatele są też istotnym argumentem dla tych samorządów, którym ciążyć zaczęło wprowadzenie bezpłatnej komunikacji miejskiej. Są takie, między innymi Szczecinek, gdzie władze miasta zdecydowały – po internetowych konsultacjach społecznych – że będą procedować powrót do płatnych przejazdów dla wszystkich (darmowe wprowadzono w 2018 roku).
Takie opłaty wynosiłyby dla posiadaczy karty mieszkańca zaledwie 3 złote, ale już dla wszystkich pozostałych aż 6 złotych, czyli drożej niż w wielu pokaźnych metropoliach. Znów więc zastosowano argument "płacisz podatki, zrzucasz się na miasto, to zapłacisz mniej". Choć w tym przypadku to "mniej" to jednak znacznie więcej niż dotychczasowe 0 złotych.
Inne miasto na Pomorzu, Malbork, również zastanawia się co tu zrobić z rosnącymi z roku na rok kosztami darmowej komunikacji autobusowej. Radni rzucili propozycję, żeby sprawdzić, ilu pasażerów spoza miasta korzysta z takich przejazdów. Aby to udokumentować, miejski zakład komunikacji wysłał do pojazdów ankieterów, którzy zadają podróżującym tylko jedno pytanie: jesteś z Malborka czy nie?
Chodzi o to, by sprawdzić, czy powrót do płatnych przejazdów dla osób z gmin ościennych oraz turystów podreperowałby miejski budżet. I znów argument o tym, że "pełnoprawni" mieszkańcy mają być traktowani lepiej, będzie dla samorządowych władz najwygodniejszy, bo przecież to owi "pełnoprawni" mieszkańcy będą głosować na nich w najbliższych wyborach.
Wspólny bilet też nie zawsze łączy
Każde takie różnicowanie stawek za przejazdy musi generować emocje. Rodzi to pytania o to, czy nie można czasem pójść w przeciwną stronę i pogłębić integracji między gminami, tak żeby wspólnie organizowały i finansowały komunikację publiczną. Problem w tym, że czasami takie szlachetne idee rozbijają się o trudną rzeczywistość wynikającą z mieszanki zbytniej formalności, nieudolności i niesnasek.
Dobitnym tego przykładem jest wspólny bilet dla Trójmiasta i okolic o nazwie FALA, z którego z racji skomplikowania zasad i ciągłych wpadek prawie nikt nie chce korzystać. Poza tymi, którzy korzystać muszą, bo są do tego przez organizatorów przejazdów przymuszani poprzez wycinanie konkurencyjnych aplikacji z możliwości zakupów biletów (przypatruje się temu właśnie UOKiK). Jak widać, stosowanie zarówno kija, jak i marchewki, ma swoje ryzyka, w zależności od samorządu i panujących w nim nastrojów.
Zobacz także
