To dlatego Uber, Twitter i Brand24 latami przynoszą straty. "5 na 10 takich firm upadnie"

Konrad Bagiński
Dlaczego nikt nie chce przyznać, że firmy pokroju Ubera, Twittera czy Snapchata nie są warte ani centa? Przecież od lat na siebie nie zarabiają. Przecież żyją z pieniędzy inwestorów. Czy to ślepi ludzie, którzy nie widzą, że ich pieniądze są topione i przepalane? Można dobrze żyć, co roku dokumentując straty.
Jack Dorsey, szef Twittera, przepalił nawet 2,3 mld dolarów. Jak to jest, że firmy, które od lat nie zarobiły na siebie ani centa, wciąż funkcjonują na rynku. Fot. JD Lasica/http://skroc.pl/4f3d7/flickr.com CC_BY/http://skroc.pl/9ffbb
Eksperci już od lat przestrzegają przed kolejną rosnącą bańką na rynku firm technologicznych. Ale wielu inwestorów nic sobie z tego nie robi, pompując kolejne miliony, a nawet miliardy zielonych banknotów w przedsięwzięcia, które od lat nie przynoszą zysku.

Wystarczy rzucić okiem na Twittera. Jeszcze niedawno zarządzający tą firmą mogli chwalić się przynajmniej wzrostem liczby użytkowników. Wiadomo – miliony ludzi korzystających z jakiejś aplikacji to w końcu jest jakaś wartość. Można im coś sprzedać, pokazać reklamę, zarobić na nich. Jak nie teraz, to w przyszłości. Problem Twittera jest jednak taki, że nie ma już ani wzrostu, ani (prawie) żadnych zysków.


W zeszłym roku przybyło mu 12 mln użytkowników. Ta liczba mogłaby robić wrażenie, ale na start-upie z Parzęczewa. Twitter powiększył bazę użytkowników o zaledwie 4 proc. To niewiele. Ale w życiu Twittera przyszedł moment przełomowy – po raz pierwszy w dwunastoletniej historii udało mu się nie przynieść kwartalnej straty i wyjść na plus. W ostatnim kwartale 2017 roku zarobił 91 mln dolarów, w pierwszym 2018 roku – 61 milionów.

Sęk w tym, że od momentu, gdy się pojawił, przepalił 2,2 – 2,3 miliarda dolarów. I tak naprawdę nie ma się z czego cieszyć, bo zeszły rok i tak zamknął stratą w wysokości 108,1 mln dolarów.

Na dodatek zyski pojawiły się nie dlatego, że sprzedał więcej reklam, ale z powodu ograniczenia wydatków. Jako że w 2016 roku stracił prawie 457 mln dolarów, oznacza to, że przez lata wydawał setki milionów dolarów na rzeczy, które nie przyniosły prawie żadnego efektu.

Wpływy z reklam w 2017 roku zwiększyły się jedynie o 1 proc. w stosunku do poprzedniego. Kto normalny zainwestowałby w taką firmę? A jednak na wieść o pierwszym kwartale z zyskiem, akcje poszybowały w górę.

Z przejazdami jest podobnie - Uber
Podobnie sprawa ma się z Uberem. To jest dopiero szaleństwo. Firma i jej inwestorzy zaprzeczają prawom ekonomii. Przez dziewięć lat swojej działalności Uber przepalił 10,7 miliarda dolarów. Ale inwestorzy dali mu ponad 17 miliardów, więc ma jeszcze kilka wagonów pieniędzy w zapasie. Większość analityków twierdzi, że to nie jest normalne. Że wystarczy jedno potknięcie, zmiana prawa w kilku krajach, by firma fiknęła spektakularnego koziołka. Na razie szacunkowa wycena spółki wynosi ok. 70 mld dolarów. Trudno ją wyliczyć dokładnie, bo Uber nie wszedł na giełdę, dopiero się do tego przymierza.

Dara Khosrowshahi, nowy prezes, który przyszedł na miejsce Travisa Kalanicka, twierdzi, że firma może wejść na giełdę w 2019 roku. Ale kiedy zwrócą się nakłady, jakie poniesiono na jej budowanie? Nie wiadomo. Na razie Uberem warto jeździć, bo firma po prostu dokłada do każdego kursu. Od dziewięciu lat. Gdzie tu sens?

W branży można normalnie zarobić
Wiele osób lubi przyrównywać nowe biznesy technologiczne do Amazona. Ta firma przez dziewięć lat przynosiła straty. To fakt, ale Jeff Bezos pracował jak szalony, na rynku, który praktycznie nie istniał. Przecież Amazon powstał w 1995 roku, gdy pojęcie handlu internetowego praktycznie nie istniało. Poza tym handlował realną wartością – towarami i co roku zwiększał przychody.
Jeff Bezos też latami dokładał do interesu i wabił inwestorów. Teraz jest jednym z najbogatszych ludzi świataFot. James Duncan Davidson/http://skroc.pl/5c8ec/flickr.com CC_BY/http://skroc.pl/8ce73
Podobnie było z Facebookiem. Przez wiele lat nie umiał przynieść ani centa dochodu, ale jak już zaczął, to robi to konsekwentnie. Stali za nim inwestorzy, którzy wiedzieli, że to się musi opłacić. Albo po prostu w to wierzyli.

Facebook w 2011 roku miał okrągły miliard zysku, rok wcześniej zarobił 942 miliony. A powstał w 2004 roku, więc dojście do rentowności nie zajęło mu wiele czasu. Zgodnie ze starymi zasadami ekonomii start-upów, praktycznie wyrobił się w pięć lat.

Kto stoi za tą nierealną ekonomią?
Coraz większe środki przeznaczane na rozwój młodych firm technologicznych pochodzą głównie od wielkich funduszy venture capital. Skąd je mają? To nie są instytucje charytatywne, zarabiają na swoich inwestycjach w sposób długofalowy. Na rynku jest sporo firm, które zarobiły, a więc i na nich zarobiono. Do gry wchodzą też inwestorzy z Bliskiego Wschodu, dysponujący bajońskimi sumami i świadomością, że ropa się kiedyś skończy i trzeba będzie zarabiać na czymś innym.

– Zdrowa zasada działania funduszu inwestycyjnego polega na tym, że 5 na 10 spółek upadnie, 4 się zwrócą i dadzą zarobić, natomiast jedna będzie dużym sukcesem, który powinien pokryć wydatki poniesione na pozostałe 9 spółek – mówi w rozmowie z INN:Poland Marcin Fejfer, manager inwestycyjny SpeedUp Group.

Mowa o zupełnie innych niż w Polsce pieniądzach. Ale zasada jest ta sama. Jeśli się zainwestowało setki milionów w jakieś przedsięwzięcie, to trzeba je pompować dalej. Do skutku.

Jak to działa w Polsce?
Polski rynek został potwornie zepsuty przez tzw. pieniądze publiczne. Większość z nich została przepalona, ale w inny sposób, niż środki inwestorów zza oceanu.

– Zarówno w naszym akceleratorze i we wszystkich projektach, które prowadzę, namawiam do tego, żeby w ogóle jak najpóźniej brać pieniądze, a publiczne tylko wtedy, kiedy ma się bardzo duże prawdopodobieństwo osiągnięcia sukcesu – mówi w rozmowie z INN:Poland Andrzej Kuśmierz, lider Warszawskiego Akceleratora Technologicznego WAW.ac, inwestor.
Michał Sadowski, szef Brand24 też teoretycznie jedzie na stracie. W praktyce dużo inwestuje, z powodzeniem wszedł na giełdęFot. facebook.com/michalsadowski
Podobną drogą poszedł Brand24, prowadzony przez Michała Sadowskiego. Wiele osób dziwi się, że spółka, która niedawno weszła na giełdę „jedzie na stracie” a mimo wszystko jej akcje rosną. Sama firma jest wyceniana nawet na 60 mln złotych. Sadowskiemu trudno jednak zarzucić przepalanie pieniędzy na skalę porównywalną do Ubera – oczywiście nie chodzi o sumy, ale o sposób działania.

– Udowodniliśmy, że możemy szybko i w skalowalny sposób rosnąć nie tylko w Polsce, ale przede wszystkim za granicą. Z każdej wydanej na pozyskanie klienta złotówki generujemy 5 zł – pisze Michał Sadowski, prezes Brand24, w liście do akcjonariuszy i klientów, który wysłał przed wejściem na giełdę.

Faktem jest to, że Brand24 od lat reinwestuje wszystko, co zarobi i to działanie się opłaca. W 2017 roku zwiększył sprzedaż do prawie 7,5 mln zł, zaś strata z działalności sięgnęła 700 tysięcy złotych. Nie jest to niepokojący bilans.