Ujawnił kulisy pracy w Uber Eats. "Rozwoziłem w śniegu i smogu. Nigdy nie dostałem umowy"

Patrycja Wszeborowska
Kilka miesięcy byłem kurierem. Rozwoziłem jedzenie w śniegu i smogu. Nigdy nie dostałem umowy. Teraz wiem, jak to jest, kiedy szefem jest aplikacja – zaczyna swoją opowieść Piotr Szostak z „Gazety Wyborczej”, który od maja 2018 r. do lutego 2019 r. pracował na czarno w Uber Eats jako rowerowy dostawca jedzenia.
W stolicy kurierami Uber Eats są głównie Hindusi. Pracują po 12 godzin dziennie, a za odebranie zamówienia z restauracji dostają 5 zł, za każdy kilometr trochę ponad 1 zł, i za wręczenie klientowi około 1,5 zł. fot. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta
Katastrofalne warunki, fatalne pieniądze
Jeżdżenie rowerem podczas padającego śniegu, przy niebezpiecznym dla zdrowia stężeniu rakotwórczego smogu, ślizgając się po oblodzonej ścieżce rowerowej i umykając przed policjantami, którzy wlepiają mandaty za „nieuzasadnioną jazdę po chodniku” - oto codzienność dostawcy jedzenia w Uber Eats. Owszem, kurier może jeździć latem, kiedy warunki są lepsze i zdrowsze, ale Uber wypuszcza wtedy tylu dostawców, że przestaje to być opłacalne.

"Przyjemności" na trasie okraszone są brakiem uśmiechu ani nawet „dzień dobry” ze strony obsługi restauracji, z której kurier odbiera jedzenie, obojętnością ze strony klientów i naprawdę psimi pieniędzmi w porównaniu do ilości wykonywanej pracy. Wisienką na torcie jest brak jakiejkolwiek umowy będącej świadectwem pracy w Uber Eats.


Zarobki w Uber Eats bez umowy
Szostak w Uber Eats pracował z tzw. partnerem flotowym, czyli jednym z „niezależnych podwykonawców”, na których firma przerzuca odpowiedzialność za kierowców i dostawców. Przez cały czas trwania umowy nie znał tożsamości swojego „partnera” - otrzymał tylko adres mail i telefon, którego „partner” i tak często nie odbierał. Szczególnie wtedy, gdy Szostak grzecznie dopytywał o umowę lub o zbyt niską otrzymaną kwotę.

Z drugiej strony - inaczej, czyli bez "partnera" za bardzo się nie da. Jak sugeruje autor artykułu, legalna praca w Uber Eats praktycznie nie ma sensu. Gdyby zarobioną kwotę trzeba było pomniejszać o podatek dochodowy i VAT, bycie kurierem stałoby się „całkowicie nieopłacalne”.

– Od kurierów usłyszę potem, że za odebranie z restauracji dostają 5 zł, za każdy kilometr trochę ponad 1 zł, i za wręczenie klientowi około 1,5 zł – pisze Szostak. – Za 33 przejazdy, około 100 km (nie licząc kilometrów dojazdu do restauracji), miałem 395,69 zł przychodu – podsumowuje.

Kurierami są głównie Hindusi
Znakomita większość kurierów Uber Eats w stolicy to Hindusi. Pracują na czarno po 12 godzin dziennie, próbując spłacić czesne na podwarszawskiej uczelni, Wyższej Szkole Gospodarki Euroregionalnej im. Alcide De Gasperi, która przez studentów jest nazwana „fabryką wiz”.

Obrazek codzienności dostawcy Uber Eats wyłaniający się z wcieleniowego artykułu Szostaka z jednej strony szokuje i bulwersuje, z drugiej napełnia bezbrzeżnym smutkiem. – Moim prawdziwym szefem jest aplikacja. I nie jestem dla niej żadnym „partnerem” – kwituje autor.