"Ucho prezesa" dzieje się naprawdę. Kaczyński chował Birgfellnera... w kuchni
Myśleliście, że "Ucho prezesa" to taki komediowy miniserial? Myliliście się. Z opowieści austriackiego biznesmena wynika, że to, co dzieje się w siedzibie PiS na Nowogrodzkiej, przerasta kabaret. Gerald Birgfellner opowiada o tym, jak musiał siedzieć w kuchni, żeby nikt go nie zobaczył.
W rozmowie, jaką Gerald Birgfellner odbył z dziennikarzami "Wyborczej", ukazuje się obraz dość kuriozalnej sytuacji, jako żywo przypominającej serial „Ucho prezesa”.
Pytany o to, jak wyglądały spotkania z Kaczyńskim, Birgfellner opowiada, że zawsze dzwoniła do niego pani Basia, słynna asystentka prezesa PiS. Nie pytała kiedy mógłby przyjść, ale polecała mu stawić się konkretnego dnia o konkretnej godzinie.
Kogo można spotkać pod gabinetem Kaczyńskiego?
– Przychodziłem na Nowogrodzką. Siadałem na jednym z dwóch krzeseł pod ścianą, naprzeciw biurka pani Basi. Czekałem, aż Kaczyński wyjdzie z gabinetu. Był bardzo bezpośredni, od razu podawał rękę – mówi austriacki biznesmen dziennikarzom.
Na pytanie jak długo musiał czekać (bo są i tacy, którzy czekają na audiencję całymi godzinami), deweloper odpowiada, że niedługo.
– Ja czasami czekałem kwadrans, czasami 25 minut. Ale nie dłużej. Spotkania zwykle trwały godzinę. Kawa, herbata, woda. Raczej nam nie przeszkadzano. Bardzo rzadko wychodził do pani Basi odebrać jakiś telefon – twierdzi.
Dodaje, że pod drzwiami prezesa spotykał różne ciekawe osoby. Na przykład prezesa Pekao S.A. Michała Krupińskiego (uważanego za złote dziecko PiS), Kazimierza Kujdę (byłego już szefa Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej), a także premiera Morawieckiego, który przynosił kwiaty pani Basi. Ale wizyty Birgfellnera były na swój sposób tajne.
– Kaczyński zabiegał o to, by nikt mnie nie znał. Nawet premier. Czasami musiałem czekać w kuchni, by ludzie w poczekalni mnie nie widzieli – opowiada Birgfellner.
Czy Kaczyński nie zna się na biznesie?
To pozory, jakie prezes PiS doskonale utrzymuje. Austriak opowiada, że podczas rozmów doskonale orientował się w wartości działki, wysokości planowanej inwestycji oraz niuansach biznesowych różnych transakcji.
Jednocześnie był zaskoczony tempem, jakie narzucił Birgfellner. Z jego słów wynika, że prezes PiS był zawiedziony tym, że jego ludzie od kilkunastu lat opowiadają o planowanej inwestycji, ale wokół nic się nie dzieje.
– Kaczyński zakazał mi kontaktów z nimi. „Nie ufam tym ludziom” – mówił. Powiedział np., że nie zna pani Kujdy. Powiedział mi też, że bardzo chciałby wymienić panią Goss, bo nie chciała współpracować – opowiada.
Z drugiej jednak strony można wnioskować, iż Kaczyński jest osobą niezdecydowaną i unikającą odpowiedzialności za to, co robi. Ze słów austriackiego biznesmena wynika, iż chce, by wszystko z nim konsultować i ustalać z nim wszelkie szczegóły. Nie jest też chętny do współpracy ze swoimi współpracownikami, uważając ich za gorszych od siebie.
Ale jeszcze większą niechęć żywi do konieczności podejmowania decyzji. Jako faktyczny szef spółki, która miała budować wieżowiec, mógł wszystko. Wybrał jednak drogę unikania odpowiedzialności za płatności i za inwestycję.
W biznesie takie podejście musi skończyć się źle - i tak stało się w tym przypadku. Dwie wieże pozostają w sferze marzeń, austriacki biznesmen nie dostał swoich pieniędzy, mnóstwo ludzi straciło czas i napracowało się bez sensu. Birgfellner narzeka, że stracił wiarygodność u swoich partnerów biznesowych.
Stracił też Kaczyński, bo kto chciałby pracować z człowiekiem, który nie płaci, a swoich ludzi (niezależnie od rzeczywistej wartości) ma za nic. W końcu odbija się to też na słupkach w przedwyborczych sondażach. Nie lepiej było już ruszyć z tą inwestycją?