Od spalonej wątróbki do wynalezienia internetu. Fascynujący życiorys Paula Barana
Spalona wątróbka, walizki wypchane książkami i początkowa niechęć do komputerów – tak zaczyna się historia Paula Barana, człowieka, który wynalazł internet. To, że dziś możemy przeczytać choćby ten tekst na laptopach czy smartfonach, to jego zasługa – skromnego emigranta z Podlasia.
Paul Baran całe swoje życie spędził w Stanach. Rodzice wraz z nim i dwójką rodzeństwa wyemigrowali z Grodna w 1928 r. Jego życie było amerykańskim snem?
Tak, powiem nawet więcej – to najpiękniejszy amerykański sen, jaki sobie można w ogóle wyobrazić. Gdyby istniał jakiś wzorzec amerykańskiego snu, to właśnie tak on powinien wyglądać. Uboga rodzina wysiada z emigranckiego statku na Ellis Island. Jest 1928 r., słyszymy jakąś nastrojową muzykę w tle. Jest po prostu jak w filmie. Jedno z dzieci, które przyjechało z tą rodziną, kroczek po kroczku pnie się na sam szczyt. Paul kończy studia, ma jedną pracę, potem drugą, jest coraz bogatszy, w końcu dokonuje wielkich osiągnięć i przechodzi do historii. Kojarzy się to z najpiękniejszymi amerykańskimi historiami, a jest to w 100% prawdziwe, non fiction.
Sięgając po książkę o wynalazcy internetu liczyłam, że moim oczom ukaże się gwiazda na skalę Jobsa, tymczasem poznałam bardzo skromnego człowieka, niezbyt dobrze ubranego.
To nie miało dla niego żadnego znaczenia.
Przytacza pan nawet historię z jednej konferencji, gdzie przedstawiono Paula Barana jako współzałożyciela czterech start-upów, a ten poprawił, że tylko trzech.
Start-upów założył nawet więcej, ale jednorożców, czyli start-upów, które weszły na giełdę i przekroczyły 1 mld dol., tylko trzy. Zapowiadający przedstawiał go na tej konferencji jako osobę, która założyła cztery jednorożce, a on go poprawił, że tylko trzy, bo czwarty zatrzymał się na skromnych 600 mln dol.
Z czego to wynikało? Z wrodzonej skromności? Sytuacji rodzinnej? Ojciec prowadził przecież sklep? Nie wiodło im się najgorzej.
Sam sobie zadawałem to pytanie. Paul Baran to jest zupełnie inny typ człowieka niż przedsiębiorcy z Doliny Krzemowej, o których dzisiaj czytamy i piszemy. To jest kompletnie inny typ osobowości niż Jobs, Zuckerberg, Bezos. Jedna z najbardziej oczywistych różnic to różnica pokoleniowa. Zazwyczaj Dolinę Krzemową zakładali przedstawiciele tzw. baby boomersów, pokolenia z powojennego wyżu demograficznego. Zaś Baran należał do wielkiego pokolenia, tzw. great generation, do pokolenia ludzi, którzy byli dorośli podczas II wojny światowej. Ci ludzie do wielu spraw życiowych podchodzili inaczej niż my. Co prawda Baran nie poszedł na wojnę, chociaż się zgłosił jako ochotnik, ale to odcisnęło na nim piętno.
To, że nie poszedł na wojnę, wynikało z jego problemów ze zdrowiem?
Tak, z jego wady wzroku. Wystarczy spojrzeć na okładkę książki.
Chociaż próbował zaciągnąć się do wojska? Wyrobił sobie licencję radioamatora.
Tak, to prawda, próbował obejść ograniczenia dla krótkowidzów. Wyrobił licencję, bo osoby z takim uprawnieniem miały przyśpieszoną ścieżkę, ale wtedy wyszła jego jeszcze jedna wada. Baran nie odróżniał zbyt dobrze kolorów i to ocaliło go przed pójściem na front. Ale kiedy na wojnę idą twoi koledzy, kiedy giną twoi krewni, to myśli się o życiu w zupełnie innych kategoriach niż potem myśleli boomersi, nie mówiąc już o naszym pokoleniu. W pokoleniu Barana nie wypadało się chwalić tym, ile ma się zer na koncie.
Pierwszym autem Billa Gatesa było, co prawda używane, porsche 911, którym zarobił niejeden mandat. Paula jakoś to nie kręciło, choć chyba było go na to stać?
Tak. Miałem dostęp do wyciągów z jego kont bankowych, widziałem, ile zarabiał. Wiem, że Barana było stać na nowy, luksusowy samochód jeszcze przed trzydziestką, ale do końca życia, nawet jak już wprowadzał na giełdę start-upy przekraczające 1 mld dol., i tak powtarzał, że nie stać go na nowe auto. To była kwestia skromności. Nie był to człowiek, który chciałby budować swoją pozycję na tym, jakim samochodem jeździ, jaki ma na sobie garnitur i ile kosztował jego zegarek. Takie rzeczy go w ogóle nie interesowały.
Inżynier elektryk, przekonany, że komputery nie mają przyszłości, który porzucił kurs informatyki na Pensylwanii po pierwszych zajęciach, dziś uważany jest za wynalazcę internetu. Jak to się stało?
Jego wczesna diagnoza, że komputery nie mają przyszłości, nie była paradoksalnie całkiem bezsensowna. Pracował wtedy w firmie UNIVAC, która podjęła pierwszą próbę wprowadzenia na rynek uniwersalnego, komercyjnego komputera. Dziś pomysł zupełnie oczywisty, a wtedy bardzo innowacyjny. Nie było nawet klientów, którzy byliby zainteresowani zakupem takiego sprzętu.
Brzmi jak biznesowy niewypał.
Tak, biznesowo było to jedną wielką porażką, choć firma zapisała się złotymi zgłoskami w historii techniki. Paul patrząc na to wszystko, uznał, że to bez sensu. Ówczesne komputery miały wtedy jeden zasadniczy feler – działały na lampach próżniowych. Do komputera one zupełnie nie pasują z mnóstwa powodów. Nawet współczesne komputery się bardzo przegrzewają, pomyślmy więc, co by się działo, gdyby była w nich umieszczana rozgrzana do czerwoności katoda. Ówczesna technika nie była gotowa na dobre komputery, te z lampami próżniowymi cały czas się psuły.
Ale musiał być jakiś przełom?
Natomiast przełom – oczywiście – już następował. Wprowadzano tranzystory, a później układy scalone. Paul, kiedy z tym się zetknął 5 czy 10 lat później, uświadomił sobie, że to daje technikom cyfrowym zupełnie nowe oblicze. Jak potem gdzieś wspominał, to go raz na całe życie nauczyło, że nigdy nie wolno lekceważyć postępu i nie wolno mówić, że coś nigdy nie będzie możliwe, nigdy nie zadziała.
Mówi się, że za każdym mężczyzną sukcesu stoi kobieta? Jak było w przypadku Paula i Evelyn?
Tak naprawdę nie wiadomo, co robiłby, gdyby nie poznał Evelyn. Paul zakochał się w swojej żonie w Nowym Jorku i dla niej przeniósł się do Los Angeles, w Kalifornii. Tam znalazł pracę w RAND Corporation, gdzie wpadł na pomysł tego, co potem nazwano internetem. Zrobił to dla niej. Jemu było dobrze w Nowym Jorku, na Wschodnim Wybrzeżu, ale ona pochodziła z Kalifornii i marzyła, żeby do niej wrócić.
Jak wynika z papierów, korespondencji, to w zasadzie do jego żony należało ostatnie słowo we wszystkich ważnych życiowych decyzjach. Ona decydowała o tym, gdzie mieszkali, gdzie pracowali. Aż do narodzenia syna Evelyn miała swoją karierę akademicką, wykładała ekonomię na uniwersytecie w Los Angeles.
Jak to było z ich miłością? Wspomina Pan, że zaczęła się od spalonej wątróbki i walizek wypchanych książkami?
Wolę nie zdradzać całej tej historii, bo chcę, żeby czytelnicy poznali ją z książki. To jest taka anegdota rodzinna na temat tego, co zadecydowało o ich miłości od niemalże pierwszego wejrzenia na nowojorskiej ulicy prawie 70 lat temu.
Proszę sobie wyobrazić: dookoła wieżowce, samochody z tamtych czasów, pośród tego stoi dziewczyna z walizkami. Zaczepia ją młody inżynier, oferuje jej pomoc przy wnoszeniu bagaży. Walizki są strasznie ciężkie, bo są pełne książek. To jest właśnie moment, w którym Baran myśli, że to kobieta dla niego: „Jak się przeprowadza, to musi zabrać wszystkie swoje książki ze sobą”. Evelyn w podzięce za pomoc zaprasza go na obiad. Nie za bardzo wychodzi jej jednak przyrządzanie wątróbek. I tu z kolei wkracza jego brutalna szczerość.
Paul nie ukrywał swojego niezadowolenia, czym podbił jej serce, bo ona najbardziej ceniła właśnie szczerość. Bardzo nietypowy dialog miłosny, ale w ich przypadku był to początek miłości na całe życie.