Dokonał niemożliwego. Stworzył film o wiedźminie z budżetem na 1/6 odcinka „Ojca Mateusza”

Izabela Wojtaś
Jakub Nurzyśki z budżetem na produkcję 1/6 odcinaka „Ojca Mateusza” stworzył fanowski film o wiedźminie „Pół wieku poezji później”, który już w sobotę trafi na YouTube. Tuż przed premierą twórca ujawnia nam kulisy produkcji.
7 grudnia, o 18:30, premiera filmu „Pół wieku poezji później”, czyli fanowskiej produkcji inspirowanej twórczością Andrzeja Sapkowskiego. Obraz będzie można obejrzeć na YouTube. Fot. Materiały prasowe
Klimatyczne zamki, wspaniałe plenery, profesjonalni aktorzy – Zbigniew Zamachowski. Mariusz Drężek, Magda Różańska – to wszystko zobaczymy za dwa dni, w sobotę, 7 grudnia, o godz. 18:30, w pełnometrażowym fanowskim filmie o wiedźminie – „Pół wieku poezji później”.

Reżyser Jakub Nurzyński dokonał niemożliwego. Z miłości do świata wykreowanego przez Sapkowskiego zrobił za niespełna 100 tys. zł film, który może spokojnie konkurować z wartą miliony dolarów produkcją Netfliksa.

O tym, jak kręci się film z tak niskim budżetem, jak pozyskuje się pieniądze na zbiórkach crowdfundinowych, co kosztuje najwięcej, na czym się oszczędza, a przede wszystkim jak zjednuje się ludzi klasy Zbigniewa Zamachowskiego czy Macieja Drężka do 4-letniej pracy non profit opowiedział nam w wywiadzie Jakub Nurzyśki, reżyser i pomysłodawca fanowskiej produkcji.


Wiesz co, chciałam cię zapytać o twój film, ale powiedziałeś mi przed chwilą, że polski serial o wiedźminie był „całkiem dobry”. Jesteś pierwszą znaną mi osobą, która ma taką opinię. Ty tak na poważnie?

Dzieło Brodzkiego i Szczerbica miało swój niepowtarzalny klimat, na który w równym stopniu pracowały doskonała muzyka Ciechowskiego i właśnie sprawna reżyseria Marka. Te elementy, wespół z kreacjami Żebrowskiego, Chyry czy przede wszystkim Zbyszka Zamachowskiego, przynajmniej w moim odczuciu, zrekompensowały wynikające z budżetu problemy dotyczące kostiumów czy efektów specjalnych.

Wygłoszę teraz szokującą opinię, ale nawet słynny smok nie znalazłby się na moim osobistym podium wstydliwych momentów polskiego kina z przełomu wieków.

A jak oceniasz pierwszy film o wiedźminie?

Na filmie nakręconym przez Marka Brodzkiego trochę się zawiodłem. Siadając do niego, myślałem, że to będzie coś innego, a to była po prostu sklejka fragmentów z fajnego serialu.

Aż wreszcie nakręciłeś własny.

Coś tam czytałem, słyszałem, że Tomek Bagiński ma robić „Wiedźmina”, w Hollywood jeszcze. Było jednak mało konkretów, więc stwierdziłem, bardzo odpowiedzialnie, że jak chcę obejrzeć film o „Wiedźminie”, to sam go muszę zrobić. Na film zebrałeś budżet wystarczający na kawałek odcinka polskiego tasiemca. Nie mogę wyjść z podziwu.

Najważniejsze to znaleźć target odbiorców, którzy będą zainteresowani tym, co się dla nich robi, że będzie to dla nich ważne – w tym przypadku ludzi, którzy są zainteresowani filmem o wiedźminie. Trzeba trafić do tego odbiorcy, informować go co chwila o tym projekcie. A przede wszystkim jakoś się zachować, unikać kiczu, absurdu.

Ile łącznie zebraliście w crowdfundingu?

W sumie na wszystkich trzech zbiórkach – rok po zbiórce na PolakPotrafi.pl zorganizowaliśmy w połowie udaną zbiórkę międzynarodową na Indiegogo, a w ubiegłym roku zyskaliśmy nową, popularną opcję zbiórek na Facebooku, to co prawda coś innego niż crowdfunding, z której również skorzystaliśmy – zebraliśmy niespełna 100 tys. zł.

I to wystarczyło na zrobienie tego filmu? „Wiedźmin” Netfliksa pochłonął miliony dolarów.

Posłużę się bardzo dobrym porównaniem – w realiach filmowych 100 tys. zł pozwoliłoby na zrealizowanie jednego profesjonalnego dnia zdjęciowego. Nie jestem pewien, czy wystarczyłoby na jeden dzień filmowy kostiumowej produkcji, ale wystarczyłoby np. na zrobienie 1/6 odcinka „Ojca Mateusza”.

Kręciliście sceny na Mazowszu. Czy to był sposób na spięcie budżetu? Na czym oszczędzaliście?

Nie da się ukryć, że najwięcej zamków jest na Śląsku, poza tym tam są górzyste tereny. Większość ekipy była jednak z Warszawy i okolic. Zabranie ze sobą 20–30 osób na kilka samochodów 100 a 300 km dalej, robi przeogromną różnicę przy takim budżecie.
Benzyna, noclegi, wyżywienie – bo trzeba wtedy oprócz obiadów, zapewnić jeszcze śniadania i kolacje – popłynęlibyśmy z tamtym budżetem. Zamiast 90 min., zrobilibyśmy co najwyżej 15 min. Dla budżetu była to na pewno dobra decyzja. Po tym, co zobaczyłam na trailerze, stwierdzam, że dla filmu też.

Znaleźliśmy urok w tym Mazowszu. Tak naprawdę każda lokacja, którą nakręciliśmy, poza pojedynczymi pasażami, pejzażami była kręcona na Mazowszu i naprawdę można tu znaleźć wszystko, może poza górami.

Wspomniałeś, że taka ekipa wyjazdowa to 20–30 osób. Ile osób w sumie było zaangażowanych w pracę przy tej produkcji?

W sumie przy filmie pracowało – wliczając wszystkie osoby, które pomogły nam z cateringiem, udostępnieniem nam lokacji, rekwizytów, wpadły 1–2 dni na plan – grubo ponad 400 osób.

I te wszystkie osoby pracowały non profit?

Tak, wszyscy pracowali non profit i to jest ta główna oszczędność, która pozwoliła nam zrobić tę produkcję. Wiadomo, sprzęt też był mniejszy, choć oczywiście profesjonalny. Nie były to jednak najdroższe kamery czy obiektywy na rynku. Nie mieliśmy dwóch wielkich wozów ze światłem, osobnych kamperów dla aktorów. Oszczędzaliśmy głównie na higienie pracy.

A co pochłonęło najwięcej z budżetu?

Mówiąc całkiem szczerze: benzyna i wyżywienie.

O czym opowiada ten film? Bo to nie jest adaptacja powieści, tylko kontynuacja losów, i to nie głównego bohatera.

To jest typowe fan fiction, czyli „co by było, gdyby”, opowiadające o losach różnych postaci po skończeniu sagi książkowej. Nasz film nie opowiada jednak o Geralcie, Ciri, Yennefer, czyli o tym podstawowym trio z książek Sapkowskiego.

Nietypowe podejście.

Tak, ale chcieliśmy wprowadzić trochę świeżości. Naszym zdaniem Geralt był postacią mocno wyeksploatowaną we wszystkich dostępnych mediach. Przez gry, książki, komiksy, pojawił się nawet w musicalu. Zdecydowaliśmy się na Lamberta i Triss. To postaci również bardzo charakterystyczne, z dobrze zarysowaną więzią i relacją między nimi, a przy tym kojarzone. Zwłaszcza wśród graczy, ale w książkach też miały swoją bardziej trzecio- niż drugoplanową rolę.

To brzmi jak film o przemijaniu.

Pokrótce film opowiada o pewnej przemianie. O pewnym następowaniu pokoleń to może za dużo powiedziane, ale o pewnym zmierzchu powołania, ponieważ Lambert jest ostatnim wiedźminem, trochę zaczyna poddawać w wątpliwość sens tego, co robi. Ale poznaje syna bękarta Jaskra. Z pozoru ich szorstka i trudna początkowo relacja przeradza się w przyjaźń, która obydwu wiele daje.

Lamberta pamiętamy jako raptusa, najmłodszego z wiedźminów, przez co najbardziej porywczego. Jak się zmienił?

Lambert został bezlitośnie nadgryziony zębem czasu. Dawny entuzjazm i porywczość zastąpiła rezygnacja, a złośliwe usposobienie przerodziło się w nieznośną zgryzotę. Jednak w chwilach największej potrzeby dalej można na nim polegać, chociaż nie przychodzi to bez próby cierpliwości. Czym się kierowałeś, wybierając aktorów do tego filmu? Grają zarówno profesjonaliści, w tym sam Zamachowski, jak i studenci aktorstwa czy zupełni amatorzy. Taka była wizja czy po prostu dużo osób odmówiło?

Szczerze mówiąc: było wręcz przeciwnie. Nie tyle ludzie odmawiali, ile bardzo dużo osób chciało zagrać w tym filmie. Ciągle ktoś pytał się, czy nie znajdzie się dla niego jakaś rola. Musiałem, łamiąc ich serca, mówić, że już nikogo nie wcisnę.

Znałeś ich wcześniej?

Większość, a przynajmniej część, kojarzyłem ze studiów lub z moich wcześniejszych mniej lub bardziej profesjonalnych produkcji. A Zbyszek Zamachowski, Mariusz Drężka, Magda Różańska, czyli ten trzon, poza Marcinem Bubółką, został zbudowany z jakichś pomysłów obsadowych.

Jaskra nie mógł zagrać chyba nikt inny niż Zbigniew Zamachowski.

Do Mariusza kontakt dostałem od kolegi, do Zbyszka szukałem przez dwa miesiące. Wysłałem im scenariusz, napisałem, na czym polega projekt. W zasadzie długo się nie wahali. Weszli w to. Zbyszka przekonaliśmy scenariuszem i tym, że on żywił pewną sympatię do swojej pierwotnej kreacji Jaskra u Marka Brodzkiego. Myślę, że perspektywa pociągnięcia tej roli dalej najbardziej go skusiła.

My tu sobie chwalimy, ale realizacja to musiało być pasmo dram i wyrzeczeń. Coś zrobiłbyś inaczej?

Na pewno nie zdecydowałbym się po raz drugi na realizację takiego filmu w tych warunkach. Cały czas mam w pamięci wszystkie wyrzeczenia, cierpienia, pot, łzy, które kosztowały nie tylko mnie – to akurat najmniejszy problem, byłem na to przygotowany – ale wszystkich. Świadomość odpowiedzialności za te ponad 400 osób bywała dla mnie przytłaczająca.

Bywało przytłaczające, kiedy słyszało się, że ktoś z ekipy musi szybko wracać do domu, bo ma dziecko, bo drugie dziecko w drodze. Myślę, że z tego powodu nie tyle bym się drugi raz tego nie podjął, ile nie wciągnąłbym w to tych ludzi. Film pierwotnie miał być krótkometrażowy, ostatecznie jest pełnometrażową produkcją. Dlaczego?

Naszym rubikonem było to, że najpierw to my szukaliśmy ludzi. Pisaliśmy, że potrzebujemy operatora, aktora itd. W pewnym momencie role się odwróciły. Nawet nie wtedy, kiedy do obsady dołączył Zbyszek Zamachowski, trochę później. Nagle to ludzie zaczęli do nas pisać z pytaniami, czy mogą nam jakoś pomóc, czy nie potrzeba nam tego czy owego. Co ważne, mówimy tu o profesjonalistach, a nie o fanach. Gdy nadarzyła się taka okazja, pozostali dwaj scenarzyści – Darek i Brunon – wyszli z propozycją rozwinięcia naszej historii, na co natychmiast przystałem.

Przygotowanie tej produkcji to nie lada doświadczenie. Co doradziłbyś osobie, która chciałaby nakręcić film fanowski?

Najchętniej to bym poradził, żeby wymyśliła jakiś sposób na to, żeby doba miała więcej niż 24 godziny. A tak całkiem serio, to myślę, że trzeba zebrać wokół siebie jak najwierniejszą ekipę zdolnych ludzi, którzy będą potrafili w chwilach słabości i wątpliwości, pociągnąć nas dalej tak, jak pierwotnie my ich wciągnęliśmy.