Ban kont Trumpa znaczy więcej, niż myślisz. I już nie powiesz, że “dobrze mu tak"
O tym, jak niebotycznie potężny jest Big Tech, czyli najwięksi giganci panujący w cyberprzestrzeni, przekonaliśmy się ostatnio. Internetowym potentatom udało się skutecznie uciszyć prezydenta Stanów Zjednoczonych, co wprawiło w trwogę innych światowych przywódców. Czy słusznie?
Czytaj też: Porażające nagranie z ataku na Kapitol. Trumpiści byli brutalni wobec mundurowych
Mając przed oczami sceny “marszu na Kapitol”, takie działania mogły się wydawać początkowo słuszne. Jednak później przyszła refleksja. W końcu to konta prezydenta Stanów Zjednoczonych.
O tym, czy rzeczywiście jest się czym martwić, opowiedziała nam Sylwia Czubkowska, wieloletnia dziennikarka ekonomiczna i technologiczna oraz redaktor prowadząca Spider’s Web+.
Czy ostatnie inicjatywy portali społecznościowych w sprawie Donalda Trumpa powinny budzić nasz niepokój?
Sylwia Czubkowska: Moim zdaniem w sprawie nie chodzi nawet o to, że to było konto prezydenta Stanów Zjednoczonych. To było konto konkretnego użytkownika, który jak każdy obywatel ma swoje prawa.
Refleksja nad niejednoznacznością tego działania pojawiła się zresztą bardzo szybko w środowiskach osób, które zajmują się big techami i wpływem internetu na prawo. Od dłuższego czasu zwracają oni uwagę na to, że pozycja wielkich “cyberkorpów” jest krytycznie duża i że funkcjonują one bez kontroli, nadzoru czy regulacji.
Źródło: Kwejk
I tu wcale nie chodzi o to, czy to było działanie dobre czy złe, uzasadnialne czy nieuzasadnialne. Problemem jest to, że działamy jakby w dwóch odrębnych porządkach prawnych. Jest jakieś prawo krajowe, ale jest też regulamin danego serwisu. Zasady społeczności, które - jak się okazuje - funkcjonują w jakimś prawnym “antybycie”.
Możemy powiedzieć, że stało się dobrze, że Trumpowi się należało, bo nawoływał do przemocy, głosił mowę nienawiści… Tylko kto to ocenia?
A jak w ogóle działają algorytmy związane z banowaniem treści? Czy w regulaminach serwisów można znaleźć jasno określone reguły czy to wszystko jest po prostu uznaniowe?
Tego, jak działają te algorytmy chcielibyśmy dowiedzieć się wszyscy. Ale ich działanie jest pilnie strzeżoną tajemnicą platform. Możemy tylko domniemywać, domyślać się. Ale tak naprawdę nikt nie wie na pewno, na jakiej podstawie się banuje treści.
W przypadku Trumpa pewne jest to, że było to działanie “ręczne”. Ktoś z zarządu Facebooka czy Twittera podjął taką decyzję osobiście. Uzasadniając to tym, że w Waszyngtonie robi się niebezpiecznie oraz dbałością o wizerunek firmy. Bo ostatecznie to one byłyby później krytykowane za udostępnianie nawołujących do agresji treści.
Ale przy ogromnej większości banów jest to decyzja algorytmów, które biorą od uwagę bardzo różne czynniki. Na Facebooku mogą to być na przykład niezgodne z zasadami społeczności obrazy. Znany jest przypadek słynnego zdjęcia z czasów wojny w Wietnamie, które przedstawia nagie dziecko uciekające przed bombardowaniem. Facebook uznał je za pornograficzne.
Zbanowany rok temu został Leszek Jażdzewski, redaktor naczelny Liberte za opublikowanie antyfaszystowskiej grafiki. Powód? Promocja faszyzmu.
Podobnych sytuacji jest bardzo dużo. Co pokazuje, że sztuczna inteligencja Facebooka nie jest aż tak inteligentna. Oczywiście, nad nią są też na pewno jacyś ludzie, ale jacy, gdzie? Kto o tym decyduje? Tego nie wie nikt.
Na ile próby “ujarzmienia” platform mogą być skuteczne? Komuś może się nie podobać cenzura na Facebooku, ale odpowiedź serwisu może być bardzo prosta: "to skasuj konto. To są nasze zasady, nie podoba się, to nie korzystaj". Czy z taką argumentacją można polemizować?
Pozwolę sobie tu zacytować Katarzynę Szymielewicz z Panoptykonu, która powiedziała jakiś czas temu, że stawianie nas, użytkowników, w takiej sytuacji jest po prostu opresyjne. To nie jest kwestia tego, czy chcemy lub nie chcemy korzystać z jakiegoś serwisu. Żaden z serwisów społecznościowych nie jest alternatywny dla innego. Użytkownik nie znajduje się w sytuacji wolnego, konkurencyjnego rynku. To jest rynek coraz bardziej monopolistyczny.
Źródło: Kwejk
Na przykład kłamstwo oświęcimskie. Przyjęliśmy, że kłamanie na temat Holocaustu jest gorsze, niż pozwolenie na wolność słowa. Teoretycznie jest to cenzura. Ale wyższą wartością jest zadbanie o prawdę, o niekalanie pamięci ofiar.
Takich tematów jest zresztą mnóstwo. Chociażby pedofilia czy mowa nienawiści. Ich ograniczanie może być formalnie uznane za cenzurę, jednak to jest dla nas ważniejsze niż "wolność słowa".
Szykując jakiekolwiek regulacje dotyczące tego aspektu, musimy mieć to na uwadze. Łączyć ochronę użytkownika, jego prawo do funkcjonowania w serwisie społecznościowym oraz ochronę społeczeństwa przed nieuprawnionymi treściami.
Takie przepisy przygotowuje właśnie Polska…
Owszem, chociaż na razie nikt nie wie, jakie. Ministerstwo Sprawiedliwości od miesiąca, od kiedy ogłosiło prace nad ustawą, jeszcze jej nie pokazało. Zareklamowali coś, czego jeszcze nie ma.
A czy polskie przepisy będą mogły skutecznie zapanować nad Facebookiem - międzynarodową, potężną i prywatną firmą?
Prawie wszystkie firmy są prywatne i jakoś działają w systemach krajowych.
Oczywiście, łatwiej byłoby regulować te kwestie układami chociażby regionalnymi. To miałoby większą siłę, niż pojedyncze rozwiązanie lokalnego prawodawcy. Ale tak, to może być sprawcze. Nawet na poziomie krajowym.
Ja jestem jednak dość krytycznie nastawiona do projektu Ministerstwa Sprawiedliwości. Obawiam się, że ustawa będzie rozwiązywać wyłącznie problem polityczny. A sprawa jest znacznie głębsza. Trzeba naprawdę mocno przemyśleć to, jak przygotować prawo, które zabezpieczy użytkownika, nie pozwoli na krzywdzenie ludzi i zapewni ścieżkę odwoławczą.
W projekcie resortu mają być na przykład sądy od wolności słowa. A widzimy, jak działają sądy w Polsce dziś. Wciąż są ogromne kolejki, a po pandemii będą jeszcze dłuższe. Tworzenie odrębnego podmiotu prawnego tylko do tych kwestii wydaje mi się pewną nadmiarowością. Może lepszym rozwiązaniem od wyodrębniania dedykowanego sądu byłoby bieżące kształcenie sędziów ze zmian dotyczących nowych technologii.
Smutne jest to, że i tak jesteśmy spóźnieni. Nad tymi regulacjami należało się pochylić już jakieś 5 lat temu. Teraz zostało nam gaszenie pożarów.
O mediach społecznościowych mówi się już od jakiegoś czasu, że są “piątą władzą”. Po tym, co dzieje się teraz, można mieć wrażenie, że zaczynają być władzą pierwszą.
Nie skupiałabym się na samych mediach społecznościowych. Chyba należałoby mówić szerzej - platformy cyfrowe. Trumpa i skrajną prawicę blokują też przecież Spotify, Google Apps, App Store, Google Play. To są pośrednicy między nami - użytkownikami, a określoną cyfrową usługą. I przez dostęp do tej usługi również mogą wpływać na nas i na dostarczane do nas treści.
Pod kątem tego wpływu, platformy rzeczywiście cały czas wzrastają. Nie wiem, czy do poziomu "pierwszej władzy", ale na pewno władzy alternatywnej w stosunku do państw narodowych. To są takie państwa w państwie.
Źródło: 9GAG
Czy mamy się bać?
Nie wiem, czy powinniśmy się bać. Przecież wszyscy uwielbiamy media społecznościowe. Wkurzamy się, ale z nich korzystamy. To są świetne produkty, które zmieniły nasz świat. Jest nam z nimi łatwiej. Nie wiem, jak przetrwalibyśmy lockdown bez platform cyfrowych.
Oczywiście, można i trzeba krytykować Facebooka. Należy go pilnować i zwracać uwagę na to, że dopuszcza do wycieków danych, że obcina zasięgi, że ogranicza treści, że uzależnia. Ale wciąż jest to aplikacja, z której wszyscy korzystamy i która dostarcza nam wielu pozytywów.
Przestańmy zatem się bać i mówić, że świata cyfrowego nie da się uregulować. Naszym głównym zadaniem teraz jest wzięcie odpowiedzialności za ten świat. Musimy naciskać na ludzi, którzy są odpowiedzialni za regulacje, żeby nie robili tego politycznie, a porządnie. I żeby sprawy dobrze przypilnowali.
Czytaj więcej: Ziobro rusza na wojnę z Twitterem i Facebookiem. W Polsce nie dałoby się zbanować Trumpa?