Drogo? To dopiero rozgrzewka. Prawdziwa drożyzna przyjdzie dopiero po nowym roku [OKIEM BAGIŃSKIEGO]
Jeśli wierzysz w zapewnienia polityków partii obecnie rządzącej – ja akurat tego daru nie posiadłem – możesz spodziewać się pewnych kłopotów w przyszłym roku. Może będzie trochę drożej, może dopadnie nas jakieś drobne spowolnienie. Jeśli jednak wolisz opierać się na bardziej wiarygodnych źródłach, szykuj się na naprawdę ciężkie czasy.
Z racji zawodu kontaktuję się z wieloma osobami. Ekonomistami, przedsiębiorcami, ale uwielbiam też czytać maile od czytelników. I wiem jedno – powinniśmy się przygotować na piekielnie trudny początek roku. Ostatnio rozmawiałem z przedsiębiorcami z branży gastronomicznej. Narzekają, ale oni zawsze trochę narzekają. Tym razem jednak coraz więcej z nich deklaruje, że nadchodzące święta i Nowy Rok będą ich ostatnimi w tym biznesie.
Wiadomo, w święta przygotują trochę obiadów i imprez, podobnie w Sylwestra. Ale poza tymi dwiema okazjami do zarobienia paru złotych nie widzą dla siebie przyszłości. Polaków nie stać już na jedzenie na mieście, szczególnie w lokalach mających nieco wyższe ambicje niż zaserwowanie szybkiego dania na papierowej tacce.
Ty też patrzysz w paragon i zastanawiasz się, na co poszły te dwie stówy?
Podobnie mówi wielu przedsiębiorców. I coraz więcej z nich deklaruje, że od nowego roku zaczną stosować nowe stawki. Jeśli myśleliście, że teraz jest drogo, poczekajcie na to, czym przywita nas styczeń. Nawet prezes Glapiński przestał się uśmiechać na swoich konferencjach i mówi, że idzie spowolnienie gospodarcze. A to oznacza, że po pierwsze my nie mamy już pieniędzy do wydawania, a po drugie tych pieniędzy nie mają firmy, które sprzedają nam różne towary. My nie kupujemy, one nie zarabiają.
Problem w tym, że w tych firmach zatrudnieni są inni ludzie. Nie wiadomo na razie, czy bezrobocie w Polsce wzrośnie, ale zubożenia społeczeństwa (czyli nas) musimy się spodziewać. I jakoś na nie przygotować.
Tylko jak? Żarówki dawno wymienione na energooszczędne, oszczędzamy ciepłą wodę, ciepło, wyłączamy sprzęty elektryczne. To akurat dobrze, takie nawyki powinny wejść nam w krew nie tylko w czasie kryzysu. I co dalej? Pewnie po kolejnych zakupach stoisz z niezbyt mądrą miną, prawie pustą siatą i wpatrujesz się w paragon. "Przecież prawie nic nie kupiłem, na co poszły te dwie stówy?".
Mamy kawałek PRL-u
Piszę to serio – róbmy zapasy. Część z nas pamięta jeszcze PRL i to jak babcia, mama czy ciocia robiła obiad z niczego. Każdy musiał mieć w domu zapas jedzenia na kilka dni, bo nie było wiadomo, czy akurat da się kupić coś świeżego. Mieliśmy zamrażarki wypełnione po brzegi. Pamiętacie, że wędliny można sobie poporcjować i zamrozić? Że można mrozić też masło i żółty ser? Może warto kupić dziś to, co jest jeszcze w miarę tanie i może czekać na konsumpcję nawet kilka miesięcy?
Do dziś pamiętam, że w domu zawsze była jakaś szynka w puszce, trochę konserw, kasze, ryże, makarony. Było wszystko, co potrzebne do zrobienia kilku obiadów. Dobra, bardziej pamiętam słodycze, które chowały babcie i dziadkowie. Kiedyś jednak kupowało się na zapas, bo mieliśmy braki w towarach. Teraz chyba warto przypomnieć sobie te czasy. Nie na darmo złośliwi nazywają PiS "grupą rekonstrukcyjną PRL".
Obecnie jesteśmy rozleniwieni tym, że wszystko można kupić kilkaset metrów od domu, niemal o każdej porze dnia i nocy. Kiedyś było inaczej, ale to "kiedyś" brutalnie wdziera nam się do "dziś".
Dotychczasowe podwyżki cen były tylko rozgrzewką
Piszę to wszystko świeżo po lekturze analizy bankowości Food & Agro BNP Paribas na Europę Środkowo-Wschodnią i Afrykę. Wynika z niej, że żywność w tym roku wcale mocno nie podrożała. W 2023 jej ceny skoczą w górę o 20-30 rok do roku, czyli w stosunku do tego, co mamy obecnie.
Do tej pory nie było więc źle. W skali makro nie jest tak, że zjadamy jedzenie idealnie świeże, przynajmniej nie w większości. Producenci robią sobie zapasy produktów – zbóż, mąk, mrożonek itp. To, co jemy dziś, zostało przygotowane na nawozach kupowanych przed drastyczną podwyżką ich cen.
W nowym, 2023 roku, będziemy jedli to, co wyhodowano na nawozach droższych nawet o 25 razy i obrabiano maszynami zużywającymi niemal dwa razy droższe paliwo. Nie wspominając już o tym, że ludziom trzeba było podnieść pensje, nie dlatego, że lepiej i wydajniej pracują, ale dlatego, że na coraz mniej nas stać. A i tak ceny rosną szybciej, niż wzrost zarobków. Słowem – mamy problem.
Do tej pory wzrost cen brali na klatę w dużej mierze... sprzedawcy. Ci sami bezwględni kapitaliści, na których często narzekamy. Z obserwacji BNP Paribas wynika, że w ostatnim czasie marże przetwórców i handlowców znacznie spadły. Owszem, wiedzieli, że jeśli chcą coś sprzedać, to nie mogą szybko i mocno podnosić cen. Ale ten czas już mija i nawet gdyby nie chcieli podnosić cen, to nie dadzą rady dokładać do interesu. A poza tym oni też są pracodawcami, więc odbiłoby się to na ich pracownikach.
Kilka dni temu pisaliśmy o słowach dyrektora firmy wódczanej, który przyznał, że zaraz po rozpoczęciu nowego roku w górę pójdą ceny alkoholu. I jak teraz tania wódka kosztuje nieco ponad 20 złotych, to będzie kosztowała 30. A koszt taniej małpki podskoczy z 5-6 do 10-12 złotych. To może być bolesne otrzeźwienie.