Dane GUS o naszej przyszłości są fatalne. Paradoks polega na tym, że dla nich to korzystne

Maria Glinka
06 września 2023, 15:07 • 1 minuta czytania
Z nowych prognoz GUS wynika, że do 2060 r. populacja Polski spadnie o kilka, a być może nawet o kilkanaście milionów. To odmieni rynek pracy, co paradoksalnie może być korzystne. Jednak eksperci wskazują, że trzeba będzie podnieść składki, podatki i wiek emerytalny, choć negatywnego trendu i tak nie odwrócimy.
Eksperci o prognozach GUS nt. stanu ludności Polski. Fot. Sylwester Kluszyński, naTemat
Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej

Polaków będzie coraz mniej. Nadchodzą "trudne" czasy

38 milionów to liczba, która utrwaliła się w naszej świadomości jako populacja Polski. Już dawno nie jest nas tak dużo (pod koniec 2022 r. – zaledwie 37 mln 766 tys.), a z najnowszych prognoz Głównego Urzędu Statystycznego (GUS) wynika, że będzie tylko gorzej.

– Z perspektywy systemowej to w sumie nie ma znaczenia, który scenariusz się wydarzy. Wszystkie one bowiem mówią jedno, będzie nas mniej i będzie nam trudniej. A różnica jest taka, jak bardzo trudno nam będzie – przyznaje w rozmowie z INNPoland.pl dr Marcin Wojewódka, radca prawny i wiceprezes zarządu Instytutu Emerytalnego.

Bez względu na to, który wariant weźmiemy pod uwagę, wyniki "Prognozy ludności na lata 2023–2060" wskazują na znaczący ubytek ludności Polski do 2060 r. W scenariuszu głównym GUS przewiduje, że populacja naszego kraju spadnie do 30,4 mln osób. W wariancie wysokim prognozuje, że będzie nas 34,8 mln, a w niskim – zaledwie 26,7 mln. Oznacza to spadek populacji o kilka bądź kilkanaście milionów.

– To jest potwierdzenie tego, o czym mówiło się od dłuższego czasu. Sytuacja pewnie będzie kształtowała się pomiędzy scenariuszem złym a środkowym. Szacuję, że populacja Polski będzie oscylowała wokół 28-30 mln, chyba że nastąpią nagłe zmiany bardziej dotyczące cudzoziemców niż zwiększenia dzietności, bo na to raczej się nie zanosi – wskazuje w rozmowie z INNPoland.pl Oskar Sobolewski, założyciel Debaty Emerytalnej oraz ekspert emerytalny i rynku pracy HRK Payroll Consulting.

Nasi rozmówcy zgodnie podkreślają, że nie wszystko możemy przewidzieć – tak jak nie przewidzieliśmy np. pandemii COVID-19 która w dość istotny sposób wpłynęła na zmniejszenie populacji poprzez dużą nadmiarową liczbę zgonów.

– Jeśli przyjąć, że ziści się scenariusz główny, to może niekoniecznie nazywałbym to aż katastrofą, ale z pewnością istotnym czy zauważalnym skurczeniem się naszego społeczeństwa. I na to musimy się przygotować i brać to pod uwagę podejmując różnorakie wyzwania na najbliższe dziesięciolecia – ocenia dr Wojewódka.

Jako przykład inwestycji, która musi to uwzględniać, ekspert podaje Centralny Port Komunikacyjny (CPK).

– Pytanie, czy prognozy ruchu lotniczego pasażerskiego dla tej sztandarowej inwestycji uwzględniają właśnie takie scenariusze demograficzne. Zmniejszenie liczby ludności w zauważalny sposób powinno wpłynąć na mniejszą liczbę pasażerów nawet przy zwiększeniu popularności latania. Katastrofą może być, jeśli np. przy planowaniu CPK nie zostanie powyższe uwzględnione – przekonuje.

Scenariusze paradoksalnie korzystne dla pracowników

Spadek ludności o 3 bądź 11 mln wpłynie na rynek pracy. Eksperci zwracają uwagę na dwa skrajnie różne skutki tak mocnego skurczenia się społeczeństwa.

– Taka informacja, jeśli się potwierdzi w rzeczywistości, jest w swoisty sposób paradoksalnie korzystna dla pracowników czy przyszłych pracowników, a przynajmniej ich części. Zmniejszenie podaży rąk do pracy może oznaczać wzrost płac, a na to chyba mało kto będzie narzekał – przyznaje wiceprezes Instytutu Emerytalnego.

Jednak kluczowe jest nie tylko o ile spadnie liczba Polaków, lecz także w jaki sposób nasza populacja będzie się zmniejszała. Specjalista wskazuje, że w tym kontekście należy wziąć pod uwagę kohorty osób w wieku przedprodukcyjnym, produkcyjnym oraz po produkcyjnym.

– Tutaj już nie jest tak różowo. Generalnie można powiedzieć, że mniejsza liczba osób będzie musiała pracować na utrzymanie wszystkich, w tym rosnących liczebnie grup osób nie pracujących – tłumaczy.

Cudzoziemcy uratują polski rynek pracy?

Raport GUS stawia przed nami kluczowe pytanie – ile osób w kolejnych dziesięcioleciach przyjedzie do Polski. Z danych ZUS wynika, że na koniec lipca 2023 r. liczba ubezpieczonych cudzoziemców wynosiła 1,097 mln.

– To pokazuje, że Polska już teraz jest atrakcyjnym rynkiem dla wielu osób. Ta liczba powoli, ale cały czas rośnie. Polityka państwa powinna przygotować na to, że będzie coraz więcej osób z zagranicy. Trzeba na to patrzeć jako szansę dla rynku pracy, ponieważ Polaków do pracy będzie coraz mniej – podkreśla Sobolewski.

A co do tego, że będzie coraz mniej osób na rynku pracy, nie ma żadnych wątpliwości. Wystarczy tylko spojrzeć na współczynnik dzietności, który od dawna oscyluje wokół 1,3-1,4, a do zastępowalności pokoleń potrzeba 2,15. Znacznie poniżej tego poziomu krążymy już od lat 90. Tymczasem prognozy zakładają 1,79 (scenariusz wysoki), 1,49 (średni) i 1,19 (niski).

W tym kontekście ważna będzie również liczba urodzeń. Tutaj GUS nie ma dobrych informacji - tylko w wariancie wysokim zakłada, że w 2060 r. na świat będzie przychodziła podobna liczba dzieci, jak obecnie (2060 r. – 307,7 tys., 2022 r. – 305 tys.). Pozostałe scenariusze są jeszcze bardziej pesymistyczne (średni – 225 tys., niski – 151,8 tys.).

– Ten czarny scenariusz się spełni, jeśli nie stworzymy zachęt do tego, żeby posiadać dzieci, żeby kobiety się nie bały rodzić dzieci i decydowały się na drugie i trzecie dziecko. Z drugiej strony musimy pamiętać, że coraz więcej kobiet w ogóle nie chce mieć dzieci i na ten element nie jesteśmy w stanie wpłynąć, patrząc z perspektywy demograficznej – przyznaje ekspert emerytalny.

Przykładem inicjatywy, która mogłaby nieco odmienić demograficzną rzeczywistość, jest program in vitro, bo po ośmiu latach już wiemy, że program "Rodzina 500 plus" nie poprawił dzietności, a eksperci mają wątpliwości co do sprawczości podobnych rozwiązań.

– Prawda, być może bolesna, jest taka, że żadne działania programy, reformy, 500 czy 800 plus, żłobki, work life balance i tym podobne rozwiązania nie doprowadzą do rozwiązania tego wyzwania. W tym przypadku odwrotnie niż mówi się w medycynie lepiej zacząć się przygotować na skutki, a nie zajmować się przyczynami. Scenariusze pokazują bowiem, że w żadnej mierze nie da się w Polsce niskiej dzietności do 2060 r. (a może i dłużej) poprawić w takim stopniu, żeby to zadziałało – zaznacza dr Wojewódka.

Jego zdaniem bez względu na to, jakie działania pronatalistyczne podejmiemy (np. żłobki, opieka, legislacja), "to i tak nie uda się podnieść wskaźnika dzietności w taki sposób, aby odwrócić trend".

To dla nich te prognozy są najczarniejsze

Nie dla wszystkich grup i roczników sytuacja jest tak samo zła. Analiza GUS wskazuje, że najbardziej obciążeni mogą być ci Polacy, którzy dopiero co przyszli na świat – a więc rocznik 2023.

– Osoba urodzona w tym roku, w roku 2050 będzie miała lat 27 i będzie pracowała utrzymując tak młodszych, jak i szczególnie tych starszych. Obrazowo można stwierdzić, że te dane wskazują, że najtrudniej w świetle komentowanej prognozy mają obecnie rodzący się oraz nasi najmłodsi, np. przedszkolaki – wskazuje wiceprezes Instytutu Emerytalnego.

To właśnie te roczniki będą musiały łożyć najwięcej na świadczenia dla osób, które nie podejmą pracy.

Co z emeryturami? Konieczne podniesienie wieku emerytalnego

Z raportu wynika, że liczba osób w wieku produkcyjnym spadnie o 25 proc. (scenariusz wysoki) lub o 40 proc. (niski). Po drugiej strony mamy mieć wzrost liczby obywateli 65+ (o połowę, 37 proc. lub 22 proc.).

– Do wspólnego kociołka będzie coraz mniej dokładających się, a coraz więcej korzystających. Oznacza to, że ci dokładający się muszą dokładać jeszcze więcej, żeby utrzymać wszystkich, a jeśli nie będą tego robić, to będzie dla wszystkich po prostu mniej – wyjaśnia wiceprezes Instytutu Emerytalnego.

Skutki? Albo większe obciążenia, albo niższe świadczenia. I tego nie jesteśmy w stanie w żaden sposób uniknąć, ponieważ wynika z dzielenia kapitału w ZUS przez większą liczbę miesięcy średniego trwania życia. – Emerytury będą coraz niższe, bo żyjemy dłużej – przekonuje Sobolewski.

A różnice są kolosalne. W najlepszym scenariuszu GUS zakłada, że średnie trwanie życia kobiet wyniesie 87 lat, czyli o sześć lat więcej niż obecnie.

– To bardzo dużo, biorąc pod uwagę czas, przez który wypłacane są emerytury. To otwiera kolejne zagadnienie - konieczność podniesienia wieku emerytalnego. I tutaj nie ma pytania “czy” to zrobić, tylko “kiedy” i “o ile” – przekonuje nasz rozmówca.

– Pytanie, czy nie lepiej skupić sił i środków na już urządzaniu świata przyszłości z takimi niekorzystnymi uwarunkowaniami demograficznymi (np. jasno zadeklarować podniesienie wieku emerytalnego za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat albo podniesienie składek czy podatków), niż potem dziwić się, że się nie udało wskaźnika dzietności podnieść tak, żeby to rozwiązało wyzwania. Bo niestety ta prognoza pokazuje, że się nie da. Nawet w scenariuszu wysokim. Musimy wreszcie się pogodzić z faktem, że nie jesteśmy Nigerią [państwo o jednym z najwyższych poziomów dzietności na świecie – przyp. red.] – wyjaśnia wiceprezes Instytutu Emerytalnego.

Obecnie system emerytalny jest tak skonstruowany, że składki dzisiejszych pracowników są przeznaczane na świadczenia dzisiejszych emerytów. W efekcie dotacje z budżetu do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS) nie są duże, ale Sobolewski podkreśla, że trzeba pamiętać, że w tym kontekście "to cudzoziemcy w pewien sposób ratują sytuację".

– To będzie problematyczne. Dotacje będą musiały być większe, bo pracowników będzie mniej – przyznaje. Bez tego kolejne pokolenia powinny szykować się na głodowe emerytury.