Otyłość to problem, który dziś urasta do rangi epidemii i staje się chorobą całych społeczeństw. Choć nikt nam nie wpycha na siłę jedzenia do gardła i nie tuczy jak gęsi, prawda jest taka, że wszyscy za otyłość płacimy, nawet jeśli bezpośrednio nas ona nie dotyczy. Gorsze jednak jest, że nawet gdy już ktoś chce walczyć ze swoją otyłością, sięga najczęściej po diety - które, jak dowodzą naukowcy, po prostu nie działają tak, jak byśmy tego chcieli.
Wielka Brytania już zastanawia się nad opodatkowaniem słodzonych napojów gazowanych, właśnie w ramach walki z otyłością. Chce wprowadzić 20-procentowy podatek, czyli zwiększyć cenę puszki napoju średnio o 12 pensów. Po opodatkowaniu napojów Brytyjczycy musieliby płacić za 2 litry coli prawie 2,5 funta. Gdyby wprowadzono taki podatek w Polsce, zapewne za 2 litry coli płacilibyśmy prawie 10 złotych.
Być może jednak trzeba będzie zdecydować się na taki krok, zważywszy, że naukowcy mówią już o otyłości jak o tykającej bombie zegarowej, która jest zagrożeniem nie tylko dla zdrowia i życia ludzi na świecie, ale także dla finansów państw. - Jeśli nic w tej sprawie nie zrobimy, to skazujemy miliony ludzi na kłopoty ze zdrowiem i przedwczesną śmierć - twierdził profesor Richard Tiffin z University of Reading, a eksperci żywieniowi na łamach "British Medical Journal" wtórują:
– Mamy mocne dowody na to, że regularne spożycie napojów słodzonych cukrem wiąże się z problemami zdrowotnymi - przede wszystkim z nadwagą, cukrzycą typu 2, chorobami układu krążenia i próchnicą zębów – mówią.
Z przeprowadzonych badań wynika, że wprowadzenie podatku, a tym samym zmniejszenie spożycia słodkich napojów gazowanych (o 15 procent) zaowocowałoby spadkiem liczby samych tylko osób otyłych o 1,3 procenta (o 180 tysięcy), a osób otyłych i z nadwagą o 0,9 procenta (o 285 tysięcy). 20-procentowy podatek przyniósłby dodatkowe 275 milionów funtów rocznie (około 8 pensów od osoby na tydzień). Zwolennicy podatku przekonują, że pieniądze te można by przeznaczyć na państwową służbę zdrowia lub na obniżkę cen zdrowych produktów żywnościowych, takich jak owoce i warzywa.
Jak donosi „BBC News/Health” brytyjscy naukowcy chcą również wymóc na rządzie zmniejszenia zalecanego dziennego spożycia cukru o połowę. Według nich dopuszczalna dawka cukru na co dzień to zaledwie 5 proc. całego spożywanego dziennego posiłku, czyli około 7 łyżeczek.
Tymczasem ludzie spożywają każdego dnia znacznie więcej cukru, bo ten znajduje się niemal w każdym przetworzonym produkcie: pieczywie, sztucznych zupkach, płatkach śniadaniowych, chrupkach, surówkach, napojach, sosach, etc. Zmniejszenie dziennych dopuszczalnych dawek cukru, o jakie walczą naukowcy, skłoniłoby także producentów żywności do stosowania mniejszych racji cukru w wytwarzanych przez siebie produktach lub szukania zdrowszych zamienników białego cukru.
Walka z otyłością na poziomie biznesu
Już w 2008 r. szwedzcy naukowcy udowodnili na łamach „Nature”, że liczba komórek tłuszczowych, którą nagromadzimy w dzieciństwie, w dorosłym życiu już nam się nie zmieni, co oznacza, że będąc grubym dzieckiem ryzyko tycia w późniejszym wieku będzie u nas większe, niż u osób z mniejszym zasobem komórek tłuszczowych.
Trudniej im się także będzie odchudzić, bowiem w miejsce starych obumarłych np. w wyniku diety, zawsze powstaną nowe, w ilości równej tej, jaką organizm „zapisał” w dzieciństwie. Dlatego właśnie to produkty żywnościowe najchętniej zjadane przez dzieci i młodzież powinny być poddane szczególnym restrykcjom w zakresie ich składu i kaloryczności, a także substancji stanowiących zdrowy budulec.
Tym bardziej owe restrykcje winny zacząć obowiązywać dziś, gdy wiele dzieci prowadzi siedzący tryb życia i jest na bakier z jakimikolwiek formami ruchu.
Dostępne dziś w sklepach produkty są niestety pełne nie tylko cukrów i tłuszczów, ale także rozmaitego rodzaju polepszaczy konsystencji i smaku, które uzależniają równie mocno, jak dorosłych nikotyna. Co więcej, podobnie jak nikotyna, nie mają żadnych prozdrowotnych funkcji, oprócz tej, że na chwilę mogą poprawić nastrój.
Współcześnie bowiem organizmy wielu ludzi są tak przyzwyczajone do stałego wysokiego poziomu cukru, że jego nagły spadek odczuwają wyjątkowo przykro. Uzupełniają go zatem regularnie, tak szybko jak się da. Niestety, apetyt rośnie w miarę jedzenia, podobnie nasza potrzeba zwiększania dawek cukru czy kalorii. Jemy więc coraz więcej i coraz bardziej kaloryczne rzeczy, a dostępne nam w sklepie produkty odpowiadają coraz bardziej na to owo nasze zapotrzebowanie.
Mechanizm popytu i podaży nakręca się w tym wypadku wyjątkowo sprawnie. Rzecz w tym, że problem otyłości, chorób nią wywołanych i kosztów leczenia z tym związanych, zaczął przybierać już tak ekstremalne rozmiary, że nie tylko naukowcy, ale i politycy zaczęli bić na alarm. Nawet niektóre korporacje produkujące żywność także pasują, szukając alternatyw dla dotychczasowego śmieciowego jedzenia, które oferowały, mimo że to nadal dobrze się sprzedaje. Dlaczego?
Cola ze stewią, WegeMac
Powody takich ruchów koncernów są dość prozaiczne: powstał nowy target, który interesują ekotreydn – społeczeństwo świadome, jak ważne dla zdrowia i życia jest jedzenie wartościowych produktów. W efekcie część producentów żywności zaczyna produkować jedzenie zdrowsze, eko lub bio. Zamiast cukru stosują słodziki (mniejsza kaloryczność, choć wartość zdrowotna wątpliwa), słodzidła naturalne typu: stevia, ksylitol (cukier brzozowy), susz owocowy (figi, daktyle). Wystarczy wspomnieć coca-colę life, właśnie ze stewią.
Coraz częściej firmy tworzą też produkty bez polepszaczy, sztucznych barwników, utwardzaczy, emulgatorów i innych E-składników, w zamian eksperymentując np. z wydłużaniem trwałości produktów za pomocą odpowiednio skonstruowanych opakowań czy nowoczesnych technologii próżniowych, a także liofilizowania lub mrożenia. W większości marketów spożywczych występują już osobne działy, w których klienci mogą kupić biożywność.
Zwykle droższa, daje jednak klientom gwarancję, że pochodzi z upraw, gdzie liczba chemicznego wspomagania wzrostu roślin czy chowu zwierząt jest minimalna, a zatem i zawartość sztucznych składników zdecydowanie niższa niż w działach nieekologicznych.
Oczywiście i tu część producentów działa bez wyobraźni lub zwyczajnie nie fair, produkując np. czekolady dla cukrzyków, które co prawda nie zawierają cukru, ale mają tak duży poziom tłuszczów, że ich spożycie przez diabetyków jest równie szkodliwe jak zjedzenie każdej innej. Podobnie w przypadku produktów bezglutenowych. Owszem nie zawierają glutenu, ale nie znaczy, że są zdrowe, bo podobnie jak wiele innych – glutenowych ofert – mają w sobie mnóstwo niezdrowych składników zaczynających się od litery „E”.
Mimo to wydaje się dobrym trendem to, że wielkie korporacje, zarówno producenci żywności jak i restauracje sieciowe chce być bardziej eko. Tacy rynkowi giganci jak KFC, Pizza Hut, McDonald's Subway czy Hellmans’a Uniliver, mówią np. o pozyskiwaniu do produkcji jajek od wolnych kur i mięsa od świń i krów, trzymanych tylko w farmach z zielonym wybiegiem, oferują też ekoprodukty i tworzą nowe dania np. dla wegetarian (McWege).
Trudno dziś już także o kawiarnie, które w ofercie nie miałyby mleka roślinnego zastępującego to laktozowe odzwierzęce albo miodu czy słodzików zamiast cukru do kawy lub herbaty. Ofertę taką mają już wszystkie Starbucksy, Costy, Nescafe.
Ukłon w stronę zdrowia zrobiło już też PepsiCo wycofując ze swojej oferty dietetycznych napojów aspartam. Coca-cola, Activia i znów PepsiCo stworzyły produkty słodzone stewią, zamiast cukrem.
Jak zatem widać, producenci coraz częściej, głównie też na skutek nacisku samych konsumentów, wychodzą z alternatywą do klientów, mówiąc im tym samym: „dajemy wam wybór, reszta należy już do Was”.
Ponieważ jednak produkty eko czy bio są wciąż znacznie droższe niż te standardowe, to twórcy żywności niezdrowej (np. producenci cukru) jak na razie śpią spokojnie i nie martwią się o spadek zainteresowania ich surowcami.
Co z tymi ludźmi?
Dlaczego wiedząc, że „żarcie” fastfoodowe jest niezdrowe, tak często po nie sięgamy? Dlaczego nie wybieramy do pochrupania przed telewizorem marchewki zamiast chipsów albo nie pijemy wody, herbaty, zamiast coli czy piwa?
Dla jednych odpowiedź jest prosta – bo wszystko co zdrowe jest niesmaczne. Skąd taki pogląd?
Po pierwsze, jak stwierdzili psychologowie z University of Southern California, mózg ludzki uczy się kojarzyć żywność ze środowiskiem, w którym była ona spożywana i w obecności takich samych czynników środowiskowych stymuluje organizm do jedzenia. Jeżeli więc kojarzymy oglądanie telewizji z jedzeniem, kina z popcornem, wypadu na zakupy z wizytą w McDonald's, to pojawienie się w kinie, na kanapie czy w centrum handlowym będzie uruchamiać chęć objadania się, niestety zwykle niezdrowymi rzeczami.
Po drugie, przyzwyczajamy się do określonych smaków. Jeśli są one wzmacniane sztucznie, zwykle smakują bardziej intensywnie niż w rzeczywistości. Nie dziwne zatem, że pożywienie nieprzetworzone, nie posiadające sztucznie podbitego smaku, początkowo będzie nam smakować jak papier. Pomogłoby tu odstawienie na dłuższy czas produktów przetworzonych, by odzwyczaić kubki smakowe od nienaturalnej stymulacji i dopiero wówczas oceniać, co tak naprawdę jest smaczne lub nie.
Po trzecie, wiele tych produktów, które nam smakują i jednocześnie sprawiają, że tyjemy, to produktu łączące w sobie duże ilości tłuszczów i węglowodanów, zwykle w postaci cukrów prostych. To powoduje szybką stymulację naszego ośrodka przyjemności w mózgu (wyrzut neuroprzekaźnika – dopaminy i insuliny do krwi).
Tak więc to, że coś nam smakuje, albo nie to tylko kwestia przyzwyczajenia, a to jak wiadomo, można zmieniać. Niestety z danych Ipsos wynika, że Polacy najczęściej odwiedzają pizzerie (81 proc.) i fast-foody (74 proc.).
Sposób na otyłość
Otyłość nie bierze się z kosmosu. Wystarczy zrozumieć i przyjąć to, co powiedział kiedyś Allen Carr, znany brytyjski „odzwyczajacz” od złych nawyków. „Jeśli do 5 litrowego baniaka wlejesz 6 czy więcej litrów paliwa, to nie ma przebacz, musi się wylać”. Jeśli więc zamiast 1800 kcal jakie przy siedzącym trybie życia wystarczą kobiecie, dziennie będzie wrzucać w siebie 2000 i więcej, to nie ma przebacz, odłoży się to w formie tłuszczu.
Naukowcy mówią jednak o jeszcze jednej ważnej sprawie – profilaktyce. Jak już mówiliśmy, ta powinna się zacząć już w wieku dziecięcym i zadbać o prawidłowe przyzwyczajenia smakowe, żywieniowe, powinni już rodzice. Jednakże w wieku dorosłym, gdy sami możemy decydować o tym co jemy, ważne jest, by nie dopuszczać do nadwagi. Dlaczego?
Najnowsze badania dr Alison Fildes z King's College London, opublikowane na łamach ,,American Journal of Public Health" ukazują, że szanse na pozbycie się otyłości są minimalne. Wskazują, że
tylko jeden mężczyzna na 240 ze wskaźnikiem BMI od 30 do 35 punktów jest w stanie się odchudzić, a w przypadku kobiet jest niewiele lepiej, bo zaledwie jedna z nich na 124 z taką samą otyłością jest w stanie pozbyć się nadmiernej masy ciała. A nawet jeśli się to im uda, w ciągu kolejnych pięciu lat na powrót osiągają dawną wagę.
Zdaniem Fildes ważne jest by otyłości zapobiegać, a każde parę kilogramów w górę, traktować bardzo poważnie i nie czekać na więcej, lecz jak najszybciej rozpoczynać „dietę”.